Antyprzepis współżycia
Kto z nas może powiedzieć, że jest w 100%, no dobrze - w 90% zadowolony ze swoich relacji z Bogiem i ludźmi? Nie wiesz, od czego zacząć ich naprawianie? Ten tekst jest dla ciebie!
"Żaden człowiek nie jest samotną wyspą" - to słynne zdanie Jonna Donne'a przypomina nam, że każdy z nas do bycia szczęśliwym potrzebuje relacji.
Pierwsze miejsce należałoby przyznać relacji z Bogiem. Nowy Testament z najważniejszym przesłaniem "Będziesz miłował Pana Boga swego..." doskonale uzupełnia czołowe przykazanie ze Starego Testamentu "Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną". Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że człowiekowi wystarczy relacja ze Stwórcą.
Święty Jan otwiera nam jednak oczy na zagrożenia płynące z błędnego rozumienia dobrych relacji, w tym relacji z Bogiem: "Jeżeli nie miłujesz brata, którego widzisz, jakże możesz miłować Boga, którego nie widzisz?". Nasza wyobraźnia może nas bowiem bardzo zwodzić i prowadzić na manowce. Tymczasem potwierdzeniem prawdziwie dobrej relacji z Bogiem jest jakość relacji z drugim człowiekiem.
Kto z nas nie ma z nimi problemów? Kto z nas może z ręką na sercu powiedzieć, że jest w 100%, no dobrze - w 90% zadowolony ze swoich relacji z innymi? Przypuszczam, że garstka. I są to z pewnością ci, którzy budują swoje relacje po chrześcijańsku. Co to oznacza w praktyce?
Antyprzepis współżycia
Podejdźmy najpierw do problemu "od drugiej strony", czyli: jaki jest krótki i boleśnie skuteczny przepis na zbudowanie złych relacji? Stawiaj zawsze na pierwszym miejscu siebie; swoje samopoczucie i swoje potrzeby. Moje ego na piedestale oraz niezauważanie potrzeb i nastrojów innych zniszczy w krótkim czasie nawet to, co już udało się zbudować.
Złota zasada postępowania, która funkcjonuje we wszystkich religiach, brzmi: "Czyń innym to, co chcesz, żeby czyniono tobie" czy też w formie negacji "Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe". W prawie identycznej formie widnieje ona na stronach Ewangelii: "Wszystko więc, co byście chcieli, żeby wam ludzie czynili, i wy im czyńcie! Albowiem na tym polega Prawo i Prorocy" (Mt 7,12).
A jak wygląda nasza praktyka? Zaczynając od skrajności: nierzadko jest w nas tyle złości i poczucia krzywdy, że (niestety, często nawet tego nie zauważając) czerpiemy satysfakcję z tego, że kogoś uda nam się "zaorać" ciętą ripostą czy w jakikolwiek inny sposób sprawić, by ten drugi obok nas poczuł się gorszy, słabszy, poczuł się źle. To jest naprawdę niejednokrotnie podstawowy sposób wzmacniania swojego dobrego samopoczucia w relacjach z innymi. Idąc dalej, wykazujemy się dodatkową głupotą, licząc na to, że w zamian za nasze okazanie "siły" i bezwzględności wróci do nas... dobro! My możemy niszczyć innych, nam należy się szacunek i bezinteresowna miłość. Jesteśmy zaskoczeni i czujemy, że to niesprawiedliwe, gdy ktoś potraktuje nas naszą własną bronią. Takie myślenie to już deprawacja. Tak myślą ludzie zdeprawowani. Odnajdujesz w tym ze wstydem siebie? Wspaniale - rozpoznanie wroga to pierwszy krok do jego pokonania.
To, jak budujesz relacje zwłaszcza ze słabszymi, przygotowuje cię na to, jak zbudujesz relację miłosną, z mężem/żoną, a potem z dziećmi. W miłości każdy odkrywa swoje słabości - tak, ma je także ten/ta, który/która teraz wydaje ci się ideałem. Jak się będziesz do nich odnosił? Z kpiną czy wsparciem?
Odpowiedz sobie teraz na to pytanie, gdy obserwujesz siebie w kontaktach z mniej przebojowymi, mniej inteligentnymi, mniej urodziwymi - generalnie "mniej" (wpisz tu jakąkolwiek cechę, którą cenisz). I może w tym również zawiera się odpowiedź na pytanie o to, dlaczego - wbrew twoim mniemaniom - ciągle nie jesteś gotowy/gotowa na satysfakcjonujące więzi czy - mówiąc dosadniej - na miłość.
Poganiać tysiącami wołów
Żeby "wygrać" relacje z ludźmi, trzeba najpierw "wygrać" relację z samym sobą. Siebie samego nie oszukasz - ty najlepiej wiesz, jaki jesteś, gdy nikt nie widzi. I na tej wiedzy buduje się swoje poczucie wartości, szacunku do siebie, poczucie własnej godności, siły i piękna. Praca nad sobą to naprawdę ciężka harówa. Można do niej podejść na wiele sposobów: ja proponuję tu metodę Ewagriusza z Pontu.
Ewagriusz, mnich z IV wieku, teolog i mistyk, rozróżnia w człowieku sfery, które charakteryzują się rozbiciem, rozdwojeniem, ułomnością. Nazywa je duchami zła. Nie "złymi duchami", nie chodzi o demony, ale bardziej o pokusy i skłonności. Są to duchy gniewu, smutku, acedii (lenistwa), wyniosłości i pychy, obżarstwa, nieczystości, chciwości. Każdy człowiek (także ten, który już zwalczy w sobie wszelkie ciężkie grzechy) jest skłonny reagować według tych pokus. Walka z nimi nie kończy się nigdy, trwa całe życie. To nasza spuścizna po grzechu pierworodnym. Jak uczy ojciec Józef Augustyn SJ, każdą taką słabość trzeba "poganiać tysiącami wołów" - to wymiar pracy, którą należy włożyć, by pokonać te skłonności. Nie ma innej drogi do dobrej relacji z samym sobą, Bogiem i innymi ludźmi. Albo służymy Bogu, albo demonom. Albo Bogu, albo "Mamonie". Tertium non datur.
Ze zwycięskiej walki z duchami zła bierze podstawę nasza prawdziwa miłość do siebie. Z kolei czując na własnej skórze ciężar wysiłku poganiania tysiącami wołów duchów gniewu, lenistwa, smutku, wyniosłości etc., dostrzegamy ciężar, jaki niósł nasz Zbawiciel i jaki noszą też inni ludzie.
Wtedy już prawie automatycznie odzywa się chęć wsparcia, służenia innym, pomagania w "niesieniu brzemion". A to przekłada się na relacje, które "prostują swoje ścieżki", bo zaczynają być oparte na wzajemnej miłości, szacunku i trosce.
Ciągle nie wiesz, od czego zacząć poprawianie swoich relacji z innymi i z Bogiem? Zacznij od pokonania pierwszej pokusy, która przyjdzie do ciebie, być może już za chwilę. A potem kolejnej i kolejnej. Gdy w drobnej sprawie okażesz się godny zaufania, wkrótce przyjdzie kolej na "sprawę życia i śmierci": na miłość.
Skomentuj artykuł