Felieton botaniczny i sentymentalny
Mama, choć uczyła biologii, była słabą specjalistką od Ziela. Znała nazwy ziół - łacińskie i polskie - ale wszystkich zaczarowanych określeń musiała uczyć się od sąsiadek. Nie wiedziała, gdzie szukać ziół rzadkich. Na dodatek słabo wierzyła w nadzwyczajną moc Ziela, że uleczy chorą krowę albo pomoże na anemię. Epoka była racjonalna, a zabobon w pogardzie.
To oczywiście nie przeszkadzało, by w dzień Matki Boskiej Zielnej z wielkim entuzjazmem składać bukiet. Objętość musiała być imponująca, asortyment również: kwiaty z ogrodu i dzikie zioła, kłosy zbóż, jabłko nabite na patyk, gałązka jarzębiny dla urody.
Lato było czasem dla zielników. Zeszyty pęczniały od wklejanych listków i kwiatków - na marginesach notowało się nazwy. Dzieciaki rywalizowały o rzadkie okazy; czasem zdarzało się, że nawet mama nie wiedziała, z jakim gatunkiem mamy do czynienia. Pojawiał się dysonans poznawczy, gdy w konkurencyjnych zielnikach dziewanna była podpisana jako warkocze Najświętszej Panienki, dziurawiec jako dzwonki Matki Bożej a targanek - włosy Maryi. Te nazwy otwierały wyobraźnię, jawiły się pradawne i nieziemskie, pełne podskórnych i tajemnych znaczeń.
W tym roku przygotowując konkurs na tradycyjne Ziele rozmawiam z kobietami, które od dziesiątek lat układają te wiązanki i odkrywam ich imponującą wiedzę o ziołach. Znają nazwy i miejsca, gdzie jeszcze można znaleźć rzadkie rośliny, znają ich zastosowania farmaceutyczne i weterynaryjne - realne i mityczne. Tylko ziół coraz mniej, bo i łąki znikają.
Większość z nas nie potrafi już odróżnić ziół od chwastów jak nie odróżniamy buka od lipy czy krwawnika od lebiodki. Wstyd przyznać, ale rumianek, szałwię, piołun, rozmaryn, melisę, dziurawiec czy miętę rozpoznajemy po... nadruku na torebce. A przecież one nie rosną pod celofanem na sklepowych półkach. Można je znaleźć w ogrodach i na łąkach. Mają swoją urodę, swój aromat i charakter. Działają, jak działały, leczą, jak leczyły, a od uprawianych na sprzedaż różnią się tym, czym poziomki leśne różnią się od ogrodowych. Czyli prawie wszystkim.
Namawiam na "botaniczne lato", na urlop z zielnikiem. To zabawny, modny i sympatyczny sposób spędzania wolnego czasu. Takie prywatne roślinne safari. Aromatyczną kolekcję można uzupełniać na wsi, w górach, nawet w mieście. A gdy złapiemy botanicznego bakcyla wypowiemy wojnę bęcwałom, którzy zaśmiecają nam lasy i pobocza dróg.
Skomentuj artykuł