W otwarte niebo
"Tu mieszka dobry ksiądz" - wydrapał ktoś na drzwiach mieszkania ks. Jana Ziei w Radomiu. Był rok 1924. A może 1925? Radom - miasto robotnicze, nazywane wtedy "socjalistycznym" albo wręcz "czerwonym". Ludzie niechętnie odnosili się do Kościoła. Tymczasem na rekolekcje dla robotników głoszone przez ks. Jana przyszły tłumy. Na koniec nauk spowiadało dwudziestu zaproszonych kapłanów, sam Zieja siedział w konfesjonale do czwartej nad ranem. Biskup był zaskoczony, ale niezbyt zadowolony; przeszkadzała mu popularność młodego wikariusza. I tak będzie już zawsze. Jedni nazywać będą ojca Jana prorokiem, mędrcem, natchnionym kaznodzieją, a inni - utopistą, dziwakiem, uciążliwym radykałem...
O tym, że powinien zostać księdzem, Janek Zieja usłyszał po raz pierwszy pewnego zimowego wieczoru 1901 r. Do domu Ziejów, Michała i Konstancji, we wsi Osse (dzisiaj łódzkie), przyszedł po kolędzie proboszcz Antoni Aksamitowski. Przepytał, jak to miał w zwyczaju, z pacierza i katechizmu trzech synów gospodarzy. Potem pokazał na najmłodszego, czteroletniego wtedy Janka i powiedział do jego matki: "Zieino! To dziecko trzeba uczyć na księdza". Osobliwie musiało to zabrzmieć w tej drewnianej chałupie, w której nie było nawet podłogi, tylko gliniane klepisko. Ziejowie nie planowali kształcić swoich dzieci. Mieli trzydzieści morgów ziemi, podzielonej na dziewiętnaście kawałków rozrzuconych na przestrzeni kilku kilometrów. Dość było pracy na polu i w gospodarstwie. Starsi chłopcy umieli czytać, ale na dalszą naukę nie było pieniędzy.
"Ojcy nas któryz iest"
Michał nie chciał słyszeć o kształceniu syna. Konstancja jednak bardzo przejęła się poleceniem proboszcza. Była bardzo religijna. Swoich synów od małego wprowadzała w świat wiary. Ksiądz Zieja tak to po latach wspominał: "Matka moja bardzo wcześnie wprowadziła mnie w praktyki religijne: pobożne składanie rąk przed obrazem Matki Bożej, czynienie na sobie znaku krzyża świętego. Byłem wtedy jeszcze małym chłopcem; jeszcze nie chodziłem w majtkach chłopięcych, ale w »katunce«. A potem przyszła kolej na Ojcze nasz, Zdrowaś, Wierzę, Dziesięć przykazań Bożych i nawet na elementy katechizmu. Oczywiście niewiele z tego wtedy rozumiałem i wielu lat trzeba było, żebym z radością odkrył na przykład, że »Ojcy nas któryz iest w niebie świńcie« - znaczy: »Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje«".
Matka postanowiła zrobić wszystko, by Janek został księdzem. Na jarmarku kupiła mu mały elementarzyk, z którego starszy brat uczył go czytać. Pierwszą książką, którą Janek przeczytał jako pięcioletni chłopak, był "Żywot Pana Jezusa Chrystusa" według świętego Bonawentury, stare wileńskie wydanie. Tę książkę Konstancja traktowała z wielką nabożnością. "Raz na miesiąc schodziły się w naszej chałupie kobiety na zmianę obrazkowych »tajemniczek« różańcowych. Odbywało się to w niedzielę wcześnie rano, przed pójściem do kościoła. Bywało że ja jeszcze spałem. Matka budziła mnie i mówiła: »Pocytojze num tera Zywota«. Więc jeszcze nie ubrany, w koszuli-nie tylko, stojąc przy wałku niezasłanego łóżka, brałem do ręki ten »Żywot« i czytałem głośno to, co mi Matka wskazała. Po skończonym czytaniu zapalała Matka święconą gromnicę i podawała do rąk uczestniczek zebrania, a każda z nich, trzymając się gromnicy, mówiła: »Jezus, Maryjo, Józefie świnty, ratujcie dusy moij«" - opowiadał Jan Zieja.
Po kilku latach Janka posłano na plebanię, gdzie kuzynka księdza, Maria Aksamitowska, przygotowywała go do szkoły. Michał nadal był temu przeciwny: "To nie nasza gospodarka uczyć się" - powtarzał. W 1906 r. ciężko zachorował na zapalenie wyrostka robaczkowego. Rodzina chciała go zawieźć do szpitala na operację, ale on się nie zgadzał. Zażądał jedynie spotkania z ks. Aksamitowskim. Umierając, wyspowiadał się, a potem wezwał żonę i powiedział: "Kostka, to juz uc tego Janka".
ewangelia za 3 kopiejki
W następnym roku dziesięcioletni Janek przyjechał do Warszawy. Z powodzeniem zdał egzamin do polskiego Gimnazjum im. Generała Pawła Chrzanowskiego. Zamieszkał u przyjaciół ks. Aksamitowskiego. Któregoś dnia zobaczył na ulicy "sekciarzy" sprzedających egzemplarze Ewangelii św. Jana. Z pieniędzy na utrzymanie wysupłał 3 kopiejki i kupił jeden z nich. Zaczął czytać i był urzeczony: "Odtąd Ewangelia stała mi się książką tak umiłowaną, że wszystko, co potem czytałem lub przeżyłem, ustawiało mi się zawsze, aż do dziś, w jakimś stosunku do Ewangelii: wszystko jej przyświadczało i o jej realizację wołało i woła" - opowie po wielu latach swemu biografowi Jackowi Moskwie.
Matczynych pieniędzy wystarczyło tylko na rok nauki w gimnazjum. Janek musiał odejść, ale był bardzo zdeterminowany, by kontynuować naukę. Niezwykłym zrządzeniem losu na swojej drodze wciąż spotykał ludzi, którzy go w tym wspierali i umożliwiali mu dalsze kształcenie. A to syn znajomej ofiarował się przerabiać z nim materiał, a to ktoś go zaprosił na lato, by dawał korepetycje i zarobił na szkołę, a to przez przypadek Zieja złożył papiery tam, gdzie znalazł życzliwego protektora…
W tym czasie miał też kontakt z różnymi środowiskami konspiracyjnymi, choć szczególnie się nie angażował. Był raczej obserwatorem niż działaczem. Wybuch wojny uniemożliwił mu zdawanie matury. Mimo to, gdy w 1915 r. zgłosił się do seminarium duchownego, został przyjęty i to od razu na trzeci rok.
Kapłaństwo było już wtedy nie tylko marzeniem matki, ale także jego samego. Miewał wcześniej chwile, kiedy wątpił w Boga, np. wtedy gdy stykał się z różnymi lewicującymi ruchami. Twierdził jednak, że myśl o kapłańskim powołaniu nawet wtedy nie dawała mu spokoju. Na początku postrzegał je w kontekście społecznym: "Z Ewangelii czerpałem przede wszystkim nie dogmaty, ale zasady moralne; widziałem w niej wezwanie do miłości społecznej, o Panu Bogu mniej myślałem". Dopiero pierwsze rekolekcje w seminarium pokazały mu sens osobistej relacji z Bogiem. Seminarium było jednak dla niego pewnym rozczarowaniem - klerycy bardziej interesowali się zapasami żywności przysłanymi z domów, niż pogłębieniem duchowości. Rozczarowań dostarczyły też pierwsze lata kapłaństwa. Pełen marzeń o ewangelicznym ubóstwie, z ciężkim sercem przyglądał się, jak księża wykorzystywali materialnie swoich parafian. "Byłem świadkiem zdzierstwa, jakie uprawiano po parafiach" - przyzna Zieja po latach.
nie zabijaj - nigdy i nikogo
Jan Zieja został wyświęcony 5 lipca 1919 r. przez biskupa sandomierskiego Mariana Ryk-sa. Przełożeni skierowali go na dalsze studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Warszawskiego. Zieja wybrał sekcję dogmatyczno-biblijną: "Pismo Święte i dogmaty to podstawy chrześcijaństwa" - tłumaczył. W tym samym czasie poznał matkę Różę Czacką ze Zgromadzenia Franciszkanek Służebnic Krzyża, która prowadziła Zakład dla Niewidomych przy ulicy Polnej w Warszawie. Ksiądz Zieja pomagał tam w posłudze schorowanemu kapelanowi ks. Władysławowi Krawieckiemu. Z dziełem matki Czackiej ks. Jan związał się na całe życie.
Tymczasem do Polski wkroczyły wojska bolszewickie. Młodziutki ks. Zieja bardzo chciał wstąpić do legionów, ale biskup mu na to nie pozwolił. Potem ordynariusz cofnął decyzję, licząc na to, że Zieja nie dostanie przydziału, bo w wojsku był już nadmiar kapelanów. Nie wiedział jednak o tym, że właśnie jeden z nich zginął w Siedlcach i był wakat. Jan Zieja jakoś się o tym dowiedział i pospiesznie wyjechał z Warszawy, by dołączyć do 8. Pułku Piechoty Legionów. To, czego był świadkiem na froncie, zmieniło go na zawsze. Kiedy we wrześniu 1920 r., po bitwie pod Brzostowicą, wyszedł na pobojowisko, był wstrząśnięty widokiem rannych i zabitych: "Całkowicie się wtedy nawróciłem na przekonanie, że Boskie przykazanie »Nie zabijaj« znaczy nigdy i nikogo i że udział w wojnie jest przeciwny woli Bożej". Stał się pacyfistą. Obrazy z wojny utkwiły w nim tak mocno, że gdy pod koniec życia został nakłoniony przez swojego biografa do wspomnień na ten temat, przez kilka nocy budził się z krzykiem.
"Tu mieszka dobry ksiądz"
Po powrocie z walk kontynuował studia teologiczne, przymierzał się nawet do napisania doktoratu. Zamiar ten porzucił w ciągu jednego dnia, pod wpływem rozmowy z pewnym wykształconym kapłanem. Tak o tym opowiadał: "Było to, zdaje się, pod koniec 1923 r., gdy zbierałem materiały do tezy doktorskiej. Do naszego warszawskiego konwiktu zawitał wracający po studiach w Rzymie młody ksiądz. Wiózł ze sobą dwa uzyskane tam doktoraty. Siedzieliśmy kiedyś przy posiłku, rozmawiając, co też w Rzymie słychać. Nasz gość bardzo zachwalał porządki, jakie zaprowadził w Italii Mussolini. Tłumaczył wszystkie jego gwałtowniejsze poczynania, wprost się nimi zachwycał. Kolega mój, ksiądz Bolek Strzelecki, wtrącił: »No, ale Ewangelia inaczej o tych sprawach mówi...«. Na co ten ksiądz, uhonorowany rzymskimi doktoratami, odpowiedział: »Ewangelią można było żyć w I wieku po Chrystusie, w czasach entuzjazmu chrześcijańskiego, a nie dzisiaj«. To był dla mnie wielki wstrząs. Następnego dnia rano napisałem list do mojego profesora: »Pod wpływem tego, co usłyszałem i przeżyłem wczoraj, oświadczam, że mnie wystarcza Ewangelia. Zrzekam się pisania pracy doktorskiej«".
Ksiądz Zieja został wysłany do "czerwonego" Radomia, gdzie posługiwał najpierw jako prefekt szkół, a potem jako wikary w pobernardyńskiej parafii św. Katarzyny. Poświęcił się pomocy ubogim, razem z przyjacielem, ks. Bolesławem Strzeleckim, odprawiał Msze św. i głosił Ewangelię w pobliskim więzieniu. Nie zgadzał się na opłaty, jakich księża wymagali za udzielanie sakramentów. Sam nie brał pieniędzy za odprawione Msze. Dostał za to naganę od biskupa.
Ludzie natomiast go uwielbiali, lgnęli do niego i słuchali tego, co mówi. A mówił o Bogu jak natchniony. Jedna z jego późniejszych słuchaczek, Zofia Kossak-Szczucka, tak opowiadała o jego wykładach: "Z całą pewnością, że nie mówił sam przez siebie. Przychodził onieśmielony, jak gdyby zakłopotany widokiem tylu obecnych, klękał, prosząc o wspólną modlitwę. Zaczynał mówić nieudolnie, zacinając się, powtarzając, aż powoli Duch zstępował na niego. Jak gdyby usunęły się jakieś zapory, słowa stawały się bystre, celne, zdania rwące, myśl jaśniała blaskiem, śmiałością, polotem. Porywał zasłuchanych, mówił w uniesieniu jak prorok. Gdy wymawiał Najświętsze Imiona, zdawał się spoglądać w Niebo otworzone. Ciągnął za sobą oporne troki umysłów, zmuszał, by płonęły jak on. Był drabiną, po której wspinaliśmy się ku Bogu, kubkiem podającym do ust wodę żywota. Letnich przeobrażał w gorących, gorących w płomiennych".
Mówił rzeczy proste, ale w jego gestach, mimice, postawie było coś takiego, że jego słuchaczom zdawało się, że odkrywa przed nimi nowe prawdy i świat, którego do tej pory nie znali. Na dodatek umiał tak żyć. To właśnie wtedy w Radomiu jeden z więźniów wydrapał na drzwiach mieszkania ks. Ziei: "Tu mieszka dobry ksiądz".
ani teraz, ani nigdy
Nieprzychylna postawa biskupa sprawiła, że ksiądz Zieja rozważał wyjazd do Indii, aby przyłączyć się do Gandhiego. Napisał o swoim zamiarze do zaprzyjaźnionej franciszkanki, s. Katarzyny Sokołowskiej, którą poznał dzięki swojemu zaangażowaniu w dzieło matki Czackiej. Siostra Katarzyna namawiała go do wytrwania. Ostatecznie łzy matki powstrzymały go przed wyjazdem.
Postanowił wstąpić do kapucynów, licząc na to, że tam zrealizuje swój ideał ubóstwa. Po kilku tygodniach nowicjatu wszedł do kuchni klasztornej i zajrzał do garnka, w którym gotowała się jakaś papka z kaszy. "Dla kogo to?" - zapytał. "Dla ubogich". Porzucił nowicjat - nie mógł być tam, gdzie bracia, spożywając codziennie mięso, obdzielali ubogich obrzydliwą burą zupą.
Nadszedł rok 1926 i przewrót majowy. W proteście przeciw rozlewowi krwi ks. Jan Zieja postanowił pójść na piechotę, bez żadnych dokumentów, do Rzymu. Zatrzymano go w Wiedniu i odesłano do Polski. Cztery lata później wyruszył jeszcze raz do Świętego Miasta, tym razem z paszportem, ale w podartym stroju poleskiego żebraka.
Jednocześnie słał do biskupa prośby, żeby przydzielił mu probostwo, gdzie mógłby realizować swoje ewangeliczne ideały. Proboszczowie bowiem ciągle skarżyli się na niego, że odprawia msze za grosz, spowiada niedoszłych samobójców, współpracuje z ruchami chłopskimi o antyklerykalnym nastawieniu (został nawet członkiem Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici"). Zieja tymczasem każdą Mszę św. mógłby kończyć słowami: "Gdyby ktoś wiedział, że jakiś człowiek jest w potrzebie, niech to zgłosi w kancelarii parafialnej". Biskup miał odpowiedzieć: "Nie dam ci probostwa ani teraz, ani nigdy".
Ksiądz Zieja starał się więc o przeniesienie do innej diecezji. Wziął go pod swoje skrzydła biskup diecezji pińskiej Zygmunt Łoziński, dziś kandydat na ołtarze. Przydzielił Ziei parafię w Łahiczynie. Po śmierci biskupa Łozińskiego w 1932 r. Zieja zaczął studiować judaistykę, a potem został kapelanem sióstr urszulanek, zgromadzenia utworzonego przez św. Urszulę Ledó-chowską. Matka założycielka była nim zachwycona.
Gdy któregoś dnia na spacerze zapytał miejscowych chłopów - z których większość była prawosławna - czego im potrzeba, usłyszał: "Chcemy się uczyć". Uczył więc ich za darmo matematyki, logiki, języków. Na katechezę wysłał ich do batiuszki. Wrócili po kilku dniach mówiąc, że batiuszka chce pieniędzy. Zieja zorganizował więc katechezę ekumeniczną. Na wykłady przychodzili nawet Żydzi.
trzeba im pomóc
W 1939 r. Jan Zieja został kapelanem powstającego w Laskach Zakładu dla Ociemniałych, wokół niego organizowało się całe środowisko katolików. Przyjeżdżali tam na rekolekcje, wykłady, spotkania, w których trakcie mogli podyskutować, wymienić się poglądami, zapoznać się z nowymi nurtami myśli katolickiej.
W czasie wojny był kapelanem Szarych Szeregów. Młodzi przychodzili do niego ze swoimi problemami, zwierzali się z konfliktów z dorosłymi, wątpliwości w wierze. Odpowiadał spokojnie, bez lekceważenia. Czuli, że cały jest dla nich. Spowiadał idących do walki. Kiedy przychodzili i skarżyli się na swoją grzeszność, odpowiadał: "Nie ważne jak się upada, ważne -jak się podnosi".
Gdy wysłuchał opowieści Władysława Bar-toszewskiego wstrząśniętego złem, którego doświadczył, powiedział mu: "Bóg chciał, żebyś przeżył. Po co, jak myślisz? Nie po to, żebyś się nad sobą litował, ale po to, żebyś był świadkiem prawdy. Żebyś wiedząc, że istnieje tak straszne zło, upewnił się, że musi istnieć dobro. Są wokół nas ludzie nieszczęśliwi, cierpiący. Trzeba im pomóc! (...) Rozejrzyj się wokoło. Czy wiesz, co się dzieje w getcie?".
Ks. Jan Zieja sam był mocno zaangażowany w pomoc Żydom, współpracował z Radą Pomocy Żydom "Żegota" i z katolicką organizacją Front Odrodzenia Polski, która także starała się zapewniać pomoc Żydom. Był kapelanem Komendy Głównej AK. Jak godził to ze swoim skrajnym pacyfizmem? Wielu pytało go o to. Odpowiadał wtedy: "Każdy człowiek musi tutaj wybierać za siebie. Nikt nie może mu dyktować; on sam ma podjąć decyzję. Dla mnie - ja tak przyjąłem - jest to droga wyrzeczenia się przemocy, ale widzę, że u innych ta sprawa inaczej wyglądała. Muszę uszanować sumienie każdego człowieka. Każdy odpowiada za siebie, tak samo jak ja. Kiedy się bierze Ewangelię i wszystko zestawi razem, nie tylko jedno zdanie czy jakieś powiedzenie, ale całość, zostaje właśnie to: ty odpowiadasz i on odpowiada. Ty inaczej, on też inaczej, ale wszyscy odpowiadamy przed Chrystusem, jak Go zrozumieliśmy".
Ksiądz Zieja został ranny w Powstaniu Warszawskim, wzięty do niewoli i umieszczony w obozie przejściowym w Pruszkowie. Dzięki pomocy życzliwych ludzi uciekł z obozu i dotarł do Krakowa. Pod wpływem sugestii kardynała Adama Stefana Sapiehy, metropolity krakowskiego, udał się na Pomorze, aby służyć pomocą duszpasterską Polakom wywiezionym na przymusowe roboty. Po wojnie został przydzielony do parafii w Słupsku. Tam założył uniwersytet ludowy i pierwszy w Polsce dom matki i dziecka.
masz prawo czuć się chrześcijaninem
Powrócił do Warszawy w 1949 r. Jako jeden z nielicznych, wbrew episkopatowi, publicznie wypowiedział się w obronie aresztowanego w 1953 r. prymasa Wyszyńskiego. Zyskał wówczas od władz miejskich miano "uciążliwego obywatela", a pocztą wysłano żądanie, by opuścił miasto. Przez rok przebywał w Zakopanem, potem powrócił do Warszawy i został rektorem kościoła sióstr wizytek. W 1960 r. ciężko zachorował. W 1963 r. został zwolniony z pracy diecezjalnej. W 1968 r. zamieszkał w Szarym Domu Sióstr Urszulanek w Warszawie, gdzie spędził resztę życia. Nie przestał się jednak angażować społecznie. Był członkiem Komitetu Obrony Robotników (zorganizowanego po wydarzeniach radomskich w 1976 r.), sympatykiem "Solidarności" (1980 r.).
Nie był jednak typem politykującego księdza - wszędzie tam, gdzie się angażował, szukał przede wszystkim sposobu na realizację Ewangelii. Na spotkaniach najczęściej milczał, był zasłuchany. Rozmawiał z tymi, którzy chcieli się dzielić z nim swoim światem duchowym, niezależnie od tego, czy byli wierzący czy nie. Do Jacka Kuronia, który miał ogromne wątpliwości, czy wierzy w Boga, mówił: "Jeśli o tym tyle myślisz, to znaczy, że wierzysz". Kuroń pisał do niego z więzienia: "Dzięki Ojcu spotkałem się z wiarą całkiem od faryzeizmu wolną (…). Zrobiłem sobie w Wielkim Tygodniu rekolekcje. Czytałem Pismo Świête, pościłem, medytowałem. Przyłapałem się jednak na tym, że zamiast swoimi - zajmuję się grzechami kleru". Pytał też, czy jeśli traktuje słowa Pisma Świętego jako zadanie do wykonania, tu i teraz, to znaczy, że jest chrześcijaninem. Zieja mu odpisał: "Tak, masz prawo czuć się nazywać się chrześcijaninem szukającym swej drogi, skoro czynisz wysiłek, by każdego dnia żyć w prawdzie i w miłości (...)".
Sam Zieja jednak nie mógł długo znaleźć spokoju. Jego radykalne poglądy nie odpowiadały często zarówno władzom państwowym, jak i kościelnym. Przenoszono go z parafii na parafię, zmieniano funkcje. Przeżywał to boleśnie, ale był konsekwentny. W 1975 r. spisał swoje przemyślenia w broszurce "Myśli o odnowie życia kościelnego w Polsce". Drogą do tej odnowy miała być m.in. zmiana postawy księży. Zieja uważał, że powinni stać się dla swoich parafian braćmi pośród braci: "Żadnych mantoletów, fioletów, purpur, łańcuchów i tym podobnych fatałaszków" - pisał. Żadnego płacenia za chrzty, śluby, pogrzeby i Msze, bo to "pachnie handlem". Posługi religijne jednakowe dla "pobożnych i gorszycieli, a nawet i dla niewierzących lub innowierców, jeżeli o to poproszą". Funduszami kościelnymi powinna zarządzać Rada Parafialna, w myśl hasła: "Nic w parafii bez parafian". Zwierzchnicy nie traktowali tych postulatów poważnie.
podobnych do mnie są miliony
Zmarł 19 października 1991 r. We wspomnieniach pojawia się przede wszystkim jako człowiek głębokiej modlitwy i radykalnego ubóstwa. Święta Urszula Ledóchowska nazywała go szaleńcem Bożym. Na zdjęciach z ostatnich lat życia ks. Jan Zieja przypomina prawosławnych jurodiwych: szczupła, pociągła twarz, orle rysy, niebieskie oczy, spojrzenie przenikliwe i trochę nieobecne, długa siwa broda. Niektórzy porównują go do starotestamentowych proroków.
Wielu wspomina, że właśnie jemu zawdzięcza swoje nawrócenie. Między nimi jest Jerzy Zawieyski, który po wysłuchaniu kazania ojca Jana, wyspowiadał się u niego z całego życia: "To prawdziwie Święty - pisał o nim w listach - wobec którego czuję swoją małość, aż do bólu".
O swej przemianie duchowej pod wpływem rozmowy z Janem Zieją pisała też Anna Iwasz-kiewiczowa, żona Jarosława Iwaszkiewicza: "Jakby straszliwe jakieś od lat ropiejące i zakrzepłe wrzody trzeba było rękami własnymi rozrywać. (…) Słowa, jakie usłyszałam, kiedy to wszystko wreszcie z siebie wyrzuciłam, to było jakby jakieś najbardziej subtelne, a bezpośrednie dotknięcie samego serca. Wszystko jakoś uciszało się".
Sam Zieja pisał o sobie w książce "Życie religijne": "Jestem człowiekiem, jestem Polakiem, jestem chrześcijaninem (...). Imię moje człowiek. Nie jestem na ziemi sam. Podobnych do mnie są miliony".
Skomentuj artykuł