Właściwie nie ma ludzi bez depresji
Starożytni wierzyli, że melancholia to choroba wywoływana nadmiarem "czarnej żółci". Stąd "czarnowidztwo", które każe melancholikom postrzegać świat tak, jak zwykła go oglądać większość nowojorczyków – przez ciemne okulary.
Według WHO problem z kolorystyką codzienności ma już w tej chwili co piąty Amerykanin i Europejczyk (łącznie znacznie ponad 120 milionów przedstawicieli naszej populacji). Zaburzenia depresyjne są obecnie czwartym najpoważniejszym problemem zdrowotnym na świecie, a do roku 2030 mogą przesunąć się na miejsce drugie, tuż po wieńcówce, czyli chorobie niedokrwiennej serca. Tyle oficjalne komunikaty prasowe.
Będzie nawet jeszcze gorzej. Z opisu depresji w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób (ICD-10) wynika, że "przynajmniej u niektórych chorych zaburzenia nastroju mogą być maskowane przez dodatkowe objawy, takie jak rozdrażnienie, nadużywanie alkoholu, zachowania histeryczne, narastanie występujących już poprzednio fobii i natręctw, albo też przez dolegliwości hipochondryczne".
Czyli właściwie nie ma ludzi bez depresji. Tylko niektórzy nie są jeszcze odpowiednio zdiagnozowani.
Ale jeśli rzeczywiście jest tak, jak twierdzą eksperci z WHO, to nasuwa się oczywiste w tych okolicznościach pytanie – dlaczego? Przecież chorób afektywnych nie roznoszą komary, jak malarii. Nie przenosi się też ona jak infekcje pokarmowe ani nie czyha w powietrzu, jak grypa.
Co jakiś czas pojawiają się w mediach komunikaty o odkryciu kolejnych genów odpowiedzialnych za predyspozycje do depresji. Nie sposób lekceważyć tych doniesień. Skoro jednak statystyki zachorowań rosną o ponad sto procent rocznie, to obok skłonności dziedzicznych o zachorowaniu muszą dodatkowo decydować czynniki epigenetyczne (środowisko i otoczenie społeczne).
Poza tym wiele wskazuje, że DNA odpowiada głównie za rozwój depresji endogennej (jednobiegunowej, "dużej"), której obraz kliniczny jest stosunkowo dobrze rozpoznany i która – obok objawów zewnętrznych – przynosi także widoczne w badaniach zaburzenia w chemii mózgu. Zapadalność na ten typ depresji wydaje się stała i dotyczy mniej więcej 5-6 procent populacji (a i to jedynie w tak zwanych rozwiniętych krajach Zachodu). A przynajmniej wynosiła tyle do roku 1992, kiedy zespół objawów depresyjnych wprowadzono do ICD-10.
Kto więc robi te zastraszające, depresyjne statystyki?
Otóż – zdaniem części ekspertów – media. Które są w tym przypadku narzędziem lobby medycznego i koncernów farmaceutycznych (Jarosław Stukan, "Toksyczna psychologia i psychiatria...", 2010). Bo tak naprawdę za odnotowany w ostatnich dekadach epidemiczny wzrost zachorowań na depresję odpowiada podobno moda, rozwój poradnictwa psychologicznego oraz dystymicy (i – częściowo – hipochondrycy).
Dystymia – sama w sobie – też zresztą stanowi poważny problem psychologiczny. Niemniej nie jest ona chorobą w tradycyjnym rozumieniu, lecz raczej trwałym zaburzeniem nastroju. A właściwie stanem ducha, przed wydaniem ICD-10 znanym światu pod nazwą pesymizmu. Ewentualnie melancholii.
Według podręczników psychologii dystymia charakteryzuje się długotrwałą (do jej zdiagnozowania potrzeba aż dwóch lat) utratą zdolności do odczuwania radości życia.
Dodatkowo towarzyszy jej jeszcze stałe uczucie przygnębienia, poczucie winy, bezsilności, życiowej klęski i niskiej wartości oraz apatia i stany lękowe.
Ale... to jeszcze nie depresja. Bowiem dystymik zachowuje generalnie zdolność do w miarę sprawnego funkcjonowania w otoczeniu społecznym. Może pracować. Może – choć z trudem – wykonywać obowiązki towarzyskie i rodzinne. Jako "dobrze poinformowany były optymista" jest zazwyczaj przygnębiony, ale jednak jakoś tam układa swoje trudne relacje ze światem. W przeciwieństwie do chorego w depresji dużej, który nie radzi sobie z niczym. Także z samym życiem.
Tak więc czarny scenariusz WHO zakładający, że prędzej czy później wszyscy zmagać się będziemy z nadmiarem "czarnej żółci", to klasyczny przykład czarnowidztwa. A te zastraszające statystyki, to tylko dowód na powszechny wzrost świadomości zachodnich społeczeństw. Tam, gdzie rośnie wiedza i wrażliwość, łatwo o epidemię melancholii.
Skomentuj artykuł