Chciałem udowodnić, że nowotwór to nic takiego

(fot. Paweł Cabała)
Michał Kociołek

Płakałem, ale wierzyłem, że tak właśnie ma być. I powtarzałem sobie: nie możesz się poddać. Na salę operacyjną chciałem wejść z podniesioną głową i w dobrym nastroju.

Skoczyłem na główkę do płytkiej wody. Miałem dwa wypadki samochodowe. Trenowałem boks. W szpitalu miałem wystarczająco dużo czasu, żeby wrócić do wszystkich momentów, w których mocno bolała mnie głowa. Szukałem przyczyny choroby. Chciałem wszystko to sobie poukładać i zrozumieć. Aż w końcu, po wielu poszukiwaniach, które zawsze kończyły się tak samo, zrozumiałem: ciało zbuntowało się przeciwko mnie bez mojej winy. Zaakceptowałem to. Przecież czasami zdarzają się rzeczy, za które nie odpowiadamy. Z nimi trudniej jest nam się pogodzić, ale w końcu trzeba. Trzeba iść dalej.

Przeczytaj też: Miałem glejaka >>

DEON.PL POLECA

Dwudziestego drugiego listopada obudziłem się nad ranem, chociaż nie wiem, czy wcześniej niż zwykle. W szpitalnych salach o tej porze roku wczesne godziny dnia nie różnią się niczym od środka nocy. Słońce daje o sobie znać dopiero koło siódmej, ale dla pacjentów to już za późno. Na oddziale neurochirurgii szczególnie często słyszałem: kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje. Codziennie o szóstej rano odwiedzał nas ksiądz, a ci, którzy nie mieli nic na sumieniu, mogli przyjąć komunię świętą. Tego dnia do tych szczęśliwców należałem.

Wiedziałem, że jutro już mogę nie wstać

Wyspowiadałem się już wcześniej, w parafialnym kościele. Chciałem wyrzucić z siebie grzechy z całego życia i zacząć zupełnie od nowa. Wyszedłem stamtąd lekki jak piórko. Najpierw wybaczyłem sobie, teraz czułem, że wybaczenie to nabiera większej mocy. Byłem gotowy na wszystko.

Kiedyś koleżanka powiedziała mi, że młodzi ludzie nie chcą przyjmować sakramentu namaszczenia chorych, bo nie mogą pogodzić się z możliwością śmierci. Mając dwadzieścia sześć lat, siedziałem w szpitalnym łóżku, czekając na księdza z pełną świadomością, że jutro mogę już nie wstać. Że mogę nie wstać w ciągu kilku miesięcy albo nawet nigdy. Przeciągnąłem się, ziewnąłem i powiedziałem do siebie: obiecuję postawić kolejny krok, cokolwiek się stanie. Za świadka wziąłem sobie cztery ściany pustej i ciemnej jeszcze sali.

Kapłan był punktualny. Kiedy stanął nade mną, poprosiłem go o komunię świętą i namaszczenie. Odmówił modlitwę, zostawiając na moim czole i rękach znak krzyża. Nawet jeśli się boisz, że nie dasz rady osiągnąć celu, nie zatrzymuj się. Zwolnij, weź głęboki oddech, ale nie rezygnuj.

Obydwaj bardzo się baliśmy

Operacja miała się odbyć dopiero za dwie godziny, więc postanowiłem ten czas wykorzystać na rozmowę z tatą. Była krótsza niż zwykle. Nie wiedziałem właściwie, co chcę mu powiedzieć, więc słowa szybko utknęły mi w gardle. To nie miało brzmieć jak pożegnanie. Po prostu obydwaj bardzo się baliśmy. Tata zapewnił jeszcze, że wszystko będzie dobrze. Płakałem, ale wierzyłem, że tak właśnie ma być. I powtarzałem: nie możesz się poddać. Nawet jeśli się boisz, że nie dasz rady osiągnąć celu, nie zatrzymuj się. Zwolnij, weź głęboki oddech, ale nie rezygnuj.

Do pokoju weszła pielęgniarka. "Trzeba iść" - powiedziała na dzień dobry. Duma nie pozwoliła mi jechać na salę wózkiem i postanowiłem dojść tam o własnych siłach. Tego choroba mi jeszcze nie zabrała - myślałem. Nie panowałem nad tym, co rośnie w mojej głowie, ale doskonale potrafiłem stawiać krok za krokiem. Chciałem z tego skorzystać.

Szedłem korytarzem, mijając po obu stronach ludzi, których zdążyłem poznać w trakcie tych kilkunastu dni oczekiwania na operację. Wiedzieli, że idę walczyć. Z chorobą, ze słabościami, strachem, zwątpieniem, walczyć o życie. Ja też znałem ich przeciwników i gdyby ktoś zapytał mnie o wynik któregokolwiek z tych pojedynków, mógłbym podać dokładne minuty zadanych ciosów, przegranych i wygranych starć z chorobą. Po prostu poznaliśmy się dobrze. Jedni stali tam przywiązani do kroplówek, inni siedzieli wzdłuż długiego korytarza, korzystając z choć takiej wolności. Życzyli mi powodzenia, a ja mówiłem, że wrócę do nich jutro. Wśród tych dopingujących zabrakło Łukasza. Dzień wcześniej przeszedł operację. Udała się, ale teraz leżał w łóżku, zwijając się z bólu głowy. Marzyłem, żeby za dwadzieścia cztery godziny być na jego miejscu.

Drżałem ze strachu

Sala operacyjna była tylko piętro niżej, ale wydawało mi się, że szedłem tam bez końca. Próbowałem rozmawiać z pielęgniarką - o pogodzie, o moich planach na zimę, o desce snowboardowej, która była mi potrzebna na sylwestrowy wyjazd z kumplami. Oczywiście nie zapomniałem ze szczegółami przedstawić planu wyjazdu do Jaworek, na który od października miałem odłożone grosze.

Na salę operacyjną chciałem wejść z podniesioną głową i w dobrym nastroju. Tak jakbym próbował udowodnić wszystkim wkoło, że ten nowotwór to nic takiego. Oni też na pierwszy rzut oka byli spokojni o zdrowie pacjentów, choć doskonale wiedzieli, co naprawdę każdemu z nas grozi. Być może dlatego miałem wrażenie, że uspokajamy się nawzajem tak jak w "Kamizelce" Prusa. W środku drżałem ze strachu. Najdłuższy korytarz w moim życiu urwał się tuż przed białymi, szerokimi drzwiami.

"Proszę się rozebrać i tu położyć" - usłyszałem tuż za nimi. Stamtąd pamiętam tylko nieznośne tykanie zegara i to, że wybiła ósma. Teraz nie było już odwrotu. Decyzja o zabiegu, którą podjąłem parę dni temu, właśnie się urzeczywistniała. Od kilku dni szedłem drogą bez znaku zawracania. Nie wiedziałbym o niej, gdyby nie Lewin, syn mojej koleżanki, który zbierał naklejki w kształcie znaków drogowych. Podczas jednego ze spotkań dał mi ten: zakaz zawracania. Nie dostałem żadnego innego znaku, tylko właśnie ten - od małego chłopca. Zdecydowałem się postawić go na mojej drodze. Teraz będziesz szedł tylko do przodu - powiedziałem sobie.

Walcz - tu i teraz

Nie oglądaj się za siebie, nie myśl o dalekiej przyszłości, nie poddawaj się paraliżującym obawom. Walcz - tu i teraz. Zrób kolejny krok, nawet jeżeli byłby on tak mały, że nikt by go nie dostrzegł. Zrób go dla siebie, idź.

Operacja trwała siedem godzin, kolejne dziesięć spałem. "Zamawiam pizzę i piwo" - podobno to były pierwsze słowa, które wypowiedziałem w moim nowym życiu. Poczułem się jak dziecko, którego rodzice, gdy choruje, spełniają wszystkie oczekiwania. Bo o czym marzy przeziębiony ośmiolatek? O dwóch batonach, drażach i małej paczce chipsów - świadomy, że nie może tak do końca opróżnić portfela rodziców.

W tym czasie nawet stanowczy i surowi wychowawcy łamią zasadę, że na najlepsze trzeba sobie zasłużyć i dają się namówić na drobne zakupy. Kiedy wybudziłem się i zrozumiałem, że żyję, czułem się naprawdę beztrosko. Świadomość, że stopa, którą podniosłem, by zrobić kolejny krok, właśnie dotknęła ziemi, nie pozwalała mi usiedzieć w miejscu. Niestety wszystkie kabelki prowadzące do aparatury utrudniały każdy większy ruch. W najlepszym wypadku mogłem pozwolić sobie na wysłanie wiadomości: "Tato, żyję. Wszystko OK".

Przeczytaj też rozmowę z Michałem Kociołkiem: Dziękuję za tego glejaka. Pomógł mi >>

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Chciałem udowodnić, że nowotwór to nic takiego
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.