Burundi: biskupi afrykańscy wzywają do pokoju
Burundi potrzebuje pokoju i pojednania. Kryzys, który nęka ten kraj, destabilizuje całą Afrykę. Wskazują na to przedstawiciele Sympozjum Konferencji Biskupich Afryki i Madagaskaru (SECAM), którzy odwiedzili to państwo w sercu Czarnej Afryki, przez kolejny miesiąc targane krwawym konfliktem wewnętrznym.
Zginęło już kilkaset osób a kilkadziesiąt tysięcy w obawie o swe życie musiało opuścić własne domy.
Obecne niepokoje i napięcia są wynikiem fali protestów przeciwko wybranemu niedawno na trzecią kadencję prezydentowi Pierre Nkurunzizie. Aby mogło do tego dojść, zmienił on na swoją korzyść konstytucję kraju. ONZ alarmuje, że mieszkańcy Burundi stoją w obliczu kolejnego ludobójstwa.
Przedstawiciele SECAM wskazali, że budowanie trwałego pokoju musi rozpocząć się od rozbrojenia i położenia kresu handlowi bronią. Przypomnieli, że po latach ciągłych niepokojów ludność kraju potrzebuje pokoju oraz stabilizacji politycznej, społecznej i gospodarczej. Jest to zadanie, stojące przed miejscowymi władzami, ale potrzebuje też konkretnego wsparcia ze strony Unii Afrykańskiej i ONZ.
Po swej wizycie w stolicy - Bużumburze delegacja SECAM podkreśliła, że "nadszedł już najwyższy czas, aby w Afryce położyć kres kolejnym wojnom i rozlewowi niewinnej krwi".
Urodzony 18 grudnia 1963 Pierre Nkurunziza stoi na czele Burundi od 2005. Wcześniej był szefem rządzącej krajem Narodowej Rady Obrony Demokracji - Sił na rzecz Obrony Demokracji. W ub.r. jego partia mianowała go w kontrowersyjnych okolicznościach prezydentem na trzecią kadencję. Wywołało to gwałtowne protesty zarówno wśród jego zwolenników, jak i przeciwników i w ciągu ponad dwumiesięcznych krwawych walk wewnętrznych, w których zginęło co najmniej sto osób.
13 maja 2015 doszło do próby zamachu stanu, gdy prezydent przebywał za granicą. Przywódca puczu - Godefroid Niyombare wezwał do odsunięcia go od władzy, ale zwolennicy Nkurunzizy udaremnili zamach i po 2 dniach odzyskał on pełną kontrolę nad krajem. Niezależne środki przekazu zostały zlikwidowane a wielu opozycjonistów musiało opuścić kraj, podobnie jak ponad 150 tys. Burundyjczyków. W lipcu ub.r. niespełna 52-letni wówczas polityk został oficjalnie zaprzysiężony po raz trzeci jako prezydent.
Skomentuj artykuł