- Był prawdziwym kapłanem. Nie chodził z głową w chmurach, w przekonaniu o własnej wielkości, "bo rozmawiam z biskupami", "bo Papież mnie zna". On szedł do najbardziej potrzebujących i opiekował się nimi. W ten sposób przeżywał swoje kapłaństwo - Stanisława Musiała SJ wspomina Zbigniew Górecki SJ.
Józef Augustyn SJ: Mija właśnie dziesiąta rocznica śmierci Stanisława Musiała SJ, który w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku wiele zrobił dla dialogu chrześcijańsko-żydowskiego w Polsce. Ojciec znał go jednak z czasów dużo wcześniejszych.
Stanisława Musiała poznałem na początku lat pięćdziesiątych w Nowym Sączu. Chodziłem wówczas do Gimnazjum Jana Długosza, a Stanisław uczył się w małym seminarium u ojców jezuitów. Razem natomiast mieszkaliśmy w jezuickiej bursie przy ul. Piotra Skargi. W sądeckim małym seminarium zajęcia prowadzili w tym czasie ojcowie, którzy przed drugą wojną światową byli profesorami w Zakładzie Naukowo-Wychowawczym w Chyrowie koło Przemyśla (dziś Chyrów leży na terenie Ukrainy). To była zasłużona placówka naukowa, którą jezuici prowadzili od 1883 do 1939 roku. Stanisław miał więc wybitnych nauczycieli i wychowawców, ludzi o wysokiej wiedzy i kulturze.
Jak Ojciec wspomina Stanisława Musiała SJ z czasów szkolnych?
Stanisław był ode mnie młodszy o rok. Kiedy go poznałem, miałem bodajże trzynaście lat, a on dwanaście. Był niezwykle wesoły. Sprawiał, że nasze bursowe spotkania pełne były humoru. Kiedy w grupie go brakowało, nudziliśmy się. Można powiedzieć, że brylował wśród nas, lubił się udzielać, dyskutować, zawsze miał coś zabawnego do powiedzenia. W jego towarzystwie coś się działo i było dużo śmiechu. A przy tym swoimi żartami nikogo nie obrażał. Miał wyczucie. To sprawiało, że był lubiany i przez uczniów, i przez wychowawców, między innymi przez naszego ówczesnego prefekta, ojca Wojciecha Kachniarza, wspaniałego pedagoga ze szkoły ojca Mieczysława Kuznowicza. Stanisław był też bardzo koleżeński. To przysparzało mu sympatii. Nie był izolowany czy wykluczany z grupy, a przecież takie przypadki się zdarzały. Zwłaszcza później w nowicjacie, były osoby, które omijaliśmy szerokim łukiem.
Dlaczego?
W nowicjacie obowiązywała wówczas reguła, zgodnie z którą mieliśmy zgłaszać przełożonym wszelkie nieprawomyślne zachowania naszych współbraci, a oni nie mogli mieć do nas o to pretensji. Podpisywaliśmy nawet pewnego rodzaju oświadczenie, że się na to zgadzamy. Celem tej reguły była troska o postawę moralną, zarówno całej wspólnoty, jak i poszczególnych jej członków. Nie dorośliśmy jednak do tak wysokich wymagań zakonnych i bardzo się nam to nie podobało. Poza tym zdarzało się, że wychowawcy niezręcznie korzystali z tej reguły lub wręcz jej nadużywali.
Wydawało się wam, że nie była to dobra metoda formacji zakonnej?
Dzisiaj - jak myślę - odbieraliśmy to w ten sposób ze względu na sytuację polityczną, w której wszyscy żyliśmy. Widzieliśmy w tym pewne podobieństwa do metod Urzędu Bezpieczeństwa. Dlatego mimo podpisu pod oświadczeniem mieliśmy dystans do tej reguły. Uważaliśmy to za pewien rodzaj donoszenia, a to przecież nie cieszy się społecznym uznaniem. W latach stalinowskich wszyscy byli na tym punkcie bardzo wrażliwi, w dodatku kilka lat po drugiej wojnie światowej, kiedy jeszcze świeże były sprawy folksdojczów współpracujących z Niemcami. Wielu z nas zetknęło się z tym problemem w swoich rodzinnych stronach. Myśmy wówczas jeszcze tym żyli. Dlatego tak trudno było nam przyjąć tę metodę wychowawczą.
Zdarzały się jednak osoby, które mimo wszystko starały się wspomnianą regułę zachować, i tych właśnie unikaliśmy. Tacy współbracia nie mieli poważania i uznania we wspólnocie. Stanisław też potrafił okazać swoją dezaprobatę takim osobom, ale robił to zwykle z humorem - bez gniewu.
Wasz nowicjat - jak Ojciec wspomniał - to lata głębokiego stalinizmu.
Wstąpiliśmy do zakonu w sierpniu 1952 roku, a w marcu następnego roku Stalin zmarł. Ponieważ w nowicjacie nie mieliśmy dostępu ani do prasy, ani do radia, o śmierci Stalina dowiedzieliśmy się od magistra, którym był wówczas w Starej Wsi ojciec Jan Grzesiek. Przyszedł do nas i z powagą powiedział: "W dniu dzisiejszym zmarł generalissimus Józef Stalin". Było nas wówczas około czterdziestu nowicjuszy z pierwszego i drugiego rocznika i każdy na tę wiadomość spontanicznie zaczął z radością krzyczeć: "Hurra!". Tymczasem ojciec magister popatrzył na nas i powiedział: "To nie była chrześcijańska reakcja".
Pamiętam to wydarzenie do dziś. Ojciec magister dał nam lekcję poważnego traktowania przesłania Ewangelii. Stanisław także często to wspominał, bo przecież chrześcijanin na wszystko, co go spotyka, winien patrzeć przez pryzmat słów Jezusa. Temu Stanisław starał się być wierny w swoim późniejszym życiu. Nikogo nie osądzał, nikogo nie traktował jak wroga, szukał płaszczyzny porozumienia.
Siostra ojca Stanisława w rozmowie ze mną powiedziała kiedyś, że jej brat nigdy nic złego nie mówił o innych. Już w czasach nowicjatu szukał dróg dialogu?
Widziałem to u niego bardzo wyraźnie w nowicjacie, a także w czasie naszych studiów najpierw na Wydziale Filozoficznym Towarzystwa Jezusowego w Krakowie, w latach 1957-1960, a później na Wydziale Teologicznym Bobolanum w Warszawie, w latach 1960-1964. Stanisław chciał się otworzyć na rzeczywistość poza klasztornymi murami, na ludzi spoza Kościoła, nawet na tych, którzy utożsamiali się z ideologią marksistowską, a takich przecież było w Polsce wielu. Często powtarzał, że nie możemy żyć w kościelnym getcie i zamykać się na świat, że zakon czy Kościół nie może się odseparować od tych, którzy do Kościoła nie należą, że musi być prowadzony z nimi jakiś dialog. To był jego charakterystyczny rys osobowości, ujawniający się od wczesnych lat młodzieńczych.
Jednym ze sposobów prowadzenia tego dialogu była dla niego współpraca z Instytutem Wydawniczym PAX, który nie cieszył się poparciem Kościoła. Stanisław natomiast często uczestniczył w różnych organizowanych przez PAX spotkaniach. Zresztą ja i kilku innych scholastyków czasem też braliśmy w nich udział.
Czy przełożeni o tym wiedzieli?
Wiedzieli. To była jednak nasza osobista inicjatywa. Ojciec Władysław Janczak, nasz ówczesny rektor, nie powiedział ani "tak", ani "nie", ale chętnie słuchał naszych sprawozdań z tych spotkań. Wtedy w Kościele zaczynał się czas zmian. W 1961 roku ukazała się encyklika Jana XXIII Mater et Magistra o współczesnych przemianach społecznych w świetle zasad nauki chrześcijańskiej. Ojciec Święty mówił w niej o potrzebie współpracy różnych środowisk dla wspólnego dobra. To waśnie była filozofia środowiska Instytutu Wydawniczego PAX, a Jan XXIII był "ich papieżem".
Z kolei w październiku 1962 roku rozpoczęła się pierwsza sesja Soboru Watykańskiego II, zwołana także - jak wiemy - z inicjatywy Jana XXIII. W łonie Kościoła trwała dyskusja na temat wielu różnych spraw, między innymi na temat stosunku Kościoła do innych religii czy władzy świeckiej… I chociaż obrady pierwszej sesji soborowej nie zakończyły się uchwaleniem ani jednego dekretu, nadchodził czas przemian i aggiornamento, który obejmował także otwarcie i wyjście z Ewangelią do świata.
Z powodu żelaznej kurtyny o wielu rzeczach, które działy się wówczas w Kościele na Zachodzie, nie wiedzieliśmy, ale czuło się ducha przemian i otwarcia.
Ojciec Stanisław był wielkim entuzjastą Soboru Watykańskiego II. Widać to w jego listach do rodziny, które pisał z Rzymu, gdzie kontynuował studia po 1965 roku.
Już w czasach studiów warszawskich na teologii byliśmy entuzjastami zmian w Kościele. Nie tylko Stanisławowi bardzo odpowiadała soborowa koncepcja Kościoła wychodzącego z getta. Byliśmy przeciwnikami Kościoła zamkniętego, otoczonego murem w obronie przed złem tego świata i w trosce o zbawienie jedynie swoich dusz. Widzieliśmy Kościół jako zaczyn, który zmienia ludzi i ich życie, także w wymiarze społecznym, budując królestwo Boże na ziemi. Raziły nas głosy niektórych katolików wybierających z nauki Kościoła tylko to, co im odpowiadało.
Ojciec Stanisław nie był więc ideologicznym radykałem, za którego później wielu niesłusznie go uważało.
Jeśli był radykałem, to ewangelicznym. Mówił, że Ewangelię trzeba przyjąć w całości. Zdarza się, że słów Jezusa się nie rozumie, że jest się niekonsekwentnym w podążaniu Jego drogą, że popełnia się błędy i grzeszy. Człowiek ma prawo do słabości, ale nie może wybiórczo przyjmować Objawienia i odrzucać z niego tego, co jest wymagające. Stanisław widział w Kościele to, co ludzkie, ale umiał to oddzielić od głoszonej przez Kościół nauki Jezusa Chrystusa.
Pamiętam na przykład jego referat wygłoszony na czwartym roku teologii, w listopadzie 1963 roku. Byliśmy wtedy tuż po święceniach i kończyliśmy studia. Referat Stanisława dotyczył czterechsetnej rocznicy uchwalenia przez Sobór Trydencki dokumentu zobowiązującego biskupów do tworzenia w diecezjach seminariów duchownych. Stanisław, przygotowując się do tego wystąpienia, z historycznych ksiąg powyciągał różne "smaczki" i anegdotki demaskujące ludzkie słabości, od których nie są wolni także kościelni hierarchowie. Siedziałem wówczas tuż za rzędem księży profesorów, którzy słuchając Stanisława, potakiwali głowami i powtarzali: "Tak było…", "To prawda…". Stanisław mówił między innymi o jednej z sesji, na której w toku burzliwych dyskusji ojcowe soborowi się pobili. Użył sformułowania, że nawet Duchowi Świętemu nie udało się opanować ojców i powstrzymać ich przed wzajemnym szarpaniem się za brody.
Referat Stanisław wygłosił na uroczystej akademii w seminarium warszawskim. Słuchali go nie tylko klerycy, lecz także kilku biskupów. Jeden z nich, Zygmunt Choromański, sekretarz generalny Konferencji Episkopatu Polski, oburzył się na to dictum Stanisława dotyczące Ducha Świętego, wstał i oświadczył, że jest niezmiernie szczęśliwy, że tego referatu nie słyszał prymas Wyszyński, który w związku z tą samą rocznicą przebywał w Rzymie. Ojciec Janczak, nasz rektor, także obecny na sali, przepraszał bpa Choromańskiego w imieniu ojca Stanisława, a klerycy warszawscy po zakończeniu uroczystości wiwatowali na jego cześć. A potem przychodzili do niego do spowiedzi.
Humor, który ujawnił się w czasie wygłaszania tego referatu, także pokazuje ducha otwarcia Stanisława. Chciał przebić mury izolacji, a narzędziem służącym do tego mogło być także poczucie humoru i dystans.
Skąd - zdaniem Ojca - brała się ta otwartość ojca Stanisława?
Wydaje się, że wynikała ona z wielkiego szacunku dla każdego człowieka i dla życia w ogóle. Pamiętam, że w jezuickim Kolegium przy Rakowieckiej w Warszawie, w latach naszego studiowania wszyscy gorliwie walczyliśmy z myszami. Wszyscy oprócz Stanisława. Kiedyś wszedłem do jego pokoju, a tam zamiast łapek na myszy miseczki z pokarmem dla nich. Na moje oburzenie, że każdy w kolegium chce wytruć gryzonie, więc dlaczego on je dokarmia, odpowiedział równie wzburzony: "Mysz to też stworzenie i ma prawo żyć!".
Jego szacunek do życia, do drugiego człowieka przejawiał się także w przekonaniu, że każdy ma prawo do swoich poglądów: mogę się z tobą nie zgadzać, ale powinienem cię po bratersku szanować. Doskonale rozumiał wezwanie Chrystusa, by nauczać wszystkie narody (por. Mt 28, 19), nie zważając na ich język, pochodzenie, kulturę czy spuściznę historyczną.
Jego otwartość budziła sympatię. W Krakowie, gdzie pracował po powrocie ze studiów za granicą, swoją życzliwością ujmował sobie ludzi różnych środowisk. Był uważany za dobrego księdza.
I był w tym autentyczny, niczego i nikogo nie udawał. Nie wszystkim jednak ta otwartość się podobała. Niektórzy mieli mu wiele do zarzucenia. Pamiętam, że po 1992 roku, kiedy wróciłem do kraju z Australii i zacząłem swoją posługę jako misjonarz ludowy, spotykałem się z wieloma księżmi. To był czas zaangażowania Stanisława w dialog między chrześcijanami i Żydami. Przyznam, że nierzadko musiałem stawać w obronie Stanisława. W wielu środowiskach jego intencje były źle rozumiane. Raziły tych, którzy żyli zamknięci w swoich schematach i nie chcieli przekroczyć własnej wizji świata.
Wielu jednak go doceniało.
Jego wysiłki były znane nawet Janowi Pawłowi II. Byłem kiedyś świadkiem rozmowy telefonicznej Stanisława z Markiem Skwarnickim, zmarłym w ubiegłym roku krakowskim poetą, prozaikiem i publicystą związanym z "Tygodnikiem Powszechnym". Jako redaktor "Tygodnika" towarzyszył Papieżowi w wielu pielgrzymkach do krajów w różnych częściach świata. Był między innymi w Australii. Mieszkał w naszym, jezuickim domu w Melbourne i miałem wtedy okazję osobiście go poznać. W 2002 roku Skwarnicki współpracował z Janem Pawłem II przy opracowywaniu papieskiej poezji, wydanej później w tomie Tryptyk rzymski.
Po którejś z wizyt w Rzymie Skwarnicki zadzwonił do Stanisława, by mu powiedzieć, że Ojciec Święty pyta, jak on się czuje i jak znosi to wszystko, co się wokół niego dzieje. A to był okres, kiedy Stanisław miał akurat zakaz wypowiadania się dla prasy. Odpowiedział, że jakoś to znosi, a Skwarnicki na to: "Nic się nie martw, Ojciec Święty ci błogosławi. Ojciec Święty jest z tobą". Był więc znany i ceniony. W Krakowie, o czym mało kto wiedział, bardzo dużo pomagał ludziom chorym, starym i samotnym. Odwiedzał na przykład schronisko dla bezdomnych Brata Alberta przy ul. Kołłątaja.
Był bardzo wrażliwy na ludzkie cierpienie.
Był prawdziwym kapłanem. Nie chodził z głową w chmurach, w przekonaniu o własnej wielkości, "bo rozmawiam z biskupami", "bo Papież mnie zna". On szedł do najbardziej potrzebujących i opiekował się nimi. W ten sposób przeżywał swoje kapłaństwo.
Skomentuj artykuł