Introwertycy i single. Rozmowa o Kościele mniej oczywistym

Introwertycy i single. Rozmowa o Kościele mniej oczywistym
Fot. Hosein Sediqi / Unsplash

O wielkiej wartości, jaką w Kościele mają introwertycy, jeśli się odważą być głosem sumienia, o tym, że bycie singlem nie może być skupione na pragnieniu związku idealnego, bo trudno wtedy żyć w pełni, i o tych przestrzeniach w Kościele, które często pozostają niezauważone, a mają wielki potencjał z Magdaleną Dobrzyniak i o. Tomaszem Francem OP rozmawia Marta Łysek. 

Marta Łysek: Introwertyk w Kościele to ten człowiek, który nie lubi być zmuszany do tego, żeby machał rękami na uwielbieniu i entuzjastycznie okazywał emocje. Jak to jest z introwertykami we wspólnocie? Jaka przestrzeń jest dla nich dobra?

DEON.PL POLECA



Magda Dobrzyniak: Myślę, że ta przestrzeń jest tak samo szeroka, jak i dla ekstrawertyków. Chodzi o to, żeby umożliwić introwertykom taką ekspresję, jakiej potrzebują, w jakiej się wyrażają. I jeśli ktoś nie chce wstawać, podnosić rąk, klaskać i wołać „Chwała Panu”, tylko woli sobie usiąść gdzieś w kącie, to nie znaczy, że jego modlitwa jest gorsza ani że on jest „jakiś dziwny” i powinien się dostosować, bo łamie wspólnotę. To jest kwestia dostrzeżenia różnorodności i dawania sobie prawa do tego, żeby na różny sposób z Panem Bogiem i wspólnotą wchodzić w kontakt.

Tomasz Franc OP: Introwertycy są taką niedocenianą częścią Kościoła, mogą też mieć poczucie winy z tego powodu, że są mniej ekspresywni i nie potrafią uwielbiać Pana Boga w wyszukany sposób. Ale myślę też o introwertykach, o ile podejmą taki wysiłek, jak o „bastionie” kontemplacyjnym, o pomijanej zwykle części Kościoła kontemplatywnego. Introwertyk to ktoś, kto jest zanurzony w głębi, przygotowany do przyjmowania i „przeżuwania” Słowa Bożego czy też refleksji duchowej w Kościele. To także osoba, która ma zdolność do bycia cierpliwą w sytuacji presji, pochopnych osądów, w sytuacji doświadczenia chybotania łodzią, jaką jest Kościół – a tego nam dzisiaj brakuje. Introwertyk ma szanse być wewnętrznym silnikiem instytucji Kościoła, takim rdzeniem związanym z kontemplacją i rozważaniem. Przypomina mi się Teresa z Lisieux, która może była ekspresywna w swoich pismach, ale była introwertyczką przez sposób życia w klauzurze. Jej mottem życiowym były słowa: w sercu Kościoła być miłością, być wszystkim.

MD: Myślę, że introwertycy mają też do odegrania dużą rolę we wspólnocie, bo potrafią dostrzegać różne jej przejawy: i pozytywne, i negatywne. A to dlatego, że mają skłonność do analizy, nie wydają pochopnych sądów, nie angażują się w powodowane emocjami dyskusje, przerzucanie się argumentami dla samego przerzucania, zaistnienia, pokazania samego siebie. Stać ich na wewnętrzny dystans do tej kotłowaniny myśli, odczuć, ambicji i lęków, której czasem są świadkami. Potrafią te supły porozwiązywać. Warto ich wysłuchać, nie traktować ich jak ludzi, którzy jeśli milczą, to znaczy, że albo nie mają nic do powiedzenia, albo są nieśmiali, albo się boją, więc nie ma po co wchodzić z nimi w dialog. To nie jest prawda. To są ludzie, którzy po prostu potrzebują czasu, żeby wewnętrznie przeżuć wydarzenia i się do nich ustosunkować. Ale z tego wewnętrznego dystansu często rodzą się wnioski, do których osoby podchodzące do spraw z gorącym zaangażowaniem i impulsywnie, pewnie by nie doszły, bo nie zauważają wieloaspektowości, niuansów, wielu tych rzeczy, na które introwertyk ma wyostrzony wzrok.

Kto w Kościele ma im dać taką przestrzeń? Introwertycy sami ją sobie wezmą, czy jednak ekstrawertycy muszą to dla nich zrobić?

DEON.PL POLECA


TF: Jeżeli mówimy o wspólnotach życia duszpasterskiego, które mają swoje struktury, to tam przestrzeń powinna być zbalansowana pomiędzy introwertykami a ekstrawertykami, czyli ludźmi refleksji a ludźmi czynu. W Kościele jako wspólnocie szerokiej i powszechnej to powinno wynikać z odpowiedzialności, bo to, że jestem introwertykiem, nie znaczy, że moja odpowiedzialność kończy się tylko na modlitwie, pokucie wewnętrznej czy poście w intencji Kościoła. Moją odpowiedzialnością może być refleksja i podzielenie się swoim zdaniem: może nie na forum, ale na przykład z proboszczem czy wikarym, który zaczyna głosić nudne kazania, nie potrafi zadbać o kulturę wypowiedzi czy szacunek dla drugiego człowieka. Myślę, że introwertycy to jest w pewnym sensie głos sumienia w Kościele, ale ten głos musi się zdecydować na to, żeby być słyszanym. I to jest wyzwanie dla introwertyka, bo do tego trzeba porzucić bezpieczną przestrzeń wycofania. To jest ich zadanie, ale do tego nikt ich nie zaprosi, jeśli sami nie podejmą odpowiedzialności za Kościół, nie zaczną mówić.

MD: To często nie wynika ze złej woli wspólnoty, tylko z tego, że ludzie nie rozumieją introwertyków, tłumaczą ich zachowania nieśmiałością, lękiem albo tym, że nie są zainteresowani. Sama jestem introwertyczką i doświadczam różnych sytuacji w związku z tym. I wiem już, że warto wtedy zasygnalizować: dajcie mi czas do namysłu albo: potrzebuję być na chwilę sam, albo: czuję się przeciążony, potrzebuję przestrzeni dla siebie. Takie komunikaty są potrzebne tej ekstrawertycznej stronie, tym osobom, które mogą nie rozumieć, a nawet poczuć się odrzucone przez zachowania zdystansowane.

TF: Ekstrawertycy z kolei powinni uczyć się pewnego rodzaju powściągliwości, to znaczy takiej ufności w to, że działanie nie zawsze jest pożyteczne. Że czasami trzeba powstrzymać się od działania czy ponaglania Kościoła, bo to ponaglanie może wynikać z jakiegoś niepokoju, niepoukładania. To też ważna refleksja nad tym, co na ekstrawertyka działa, co go pobudza: czasem działanie jest słuszne, a czasem jest wyładowaniem jakiegoś niepokoju czy złości. Warto, by ekstrawertycy z taką refleksją potrafili się mierzyć. Nie zapominajmy, że w każdym introwertyku jest trochę ekstrawersji, a w ekstrawertyku powinno być troszkę introwersji.

A młodzi? Dorosłemu człowiekowi, który wie o sobie, że ma przewagę cech introwertycznych, łatwiej jest nad tym w jakiś sposób zapanować, powiedzieć: „potrzebuję przestrzeni” albo „to nie tak, że nie jestem zainteresowany, będę się włączał na swój sposób”. Ale młodych się bardzo często zachęca w Kościele do dużej aktywności, tym bardziej, że duszpasterze młodzieży często są ekstrawertyczni albo starają się tacy być, a wtedy modelem pożądanym jest angażujący się i otwarty człowiek, a modelem niepożądanym - ciche dziecko siedzące w kącie. Jak zaopiekować w Kościele introwertyczne dzieciaki, które czują się trochę zmarginalizowane, daje im się odczuć, że „psują wspólnotę”, bo się nie włączają w działanie?

TF: Kiedyś w krakowskim duszpasterstwie akademickim Beczka, w grupie charytatywnej Szpunt rozmawialiśmy o tym, jak można mądrze angażować się w pomaganie. I myślę z całą pewnością, że gdy mówimy o tym „ruszeniu się z kanapy”, o którym mówił papież Franciszek, to nie może chodzić tylko o jakieś spektakularne ewangelizowanie. Młodych może dziś na to nie stać, bo w kwestiach głęboko duchowych – ale i relacyjnych – są bardziej zamknięci, skryci, trudno im się wychodzi z wirtualnego świata. Nie da się jednak zakwestionować faktu, że tak naprawdę drogą do spotkania z Bogiem jest dla nich drugi człowiek.

Młody człowiek, który jest wycofany i samotny, nie rozwija się, jeśli nie ma wspólnoty. I to jest doświadczenie najbardziej łączące ekstrawertyków i introwertyków wśród młodzieży.  To jest wyzwanie dla duszpasterzy i Kościoła; pomagać w tworzeniu więzi między młodymi, pomagać im być z sobą, pomagać im zobaczyć wartość bycia z drugim człowiekiem – czy to przez życzliwe słowo, czy czas dla drugiej osoby, konkretną pomoc, szacunek, przyjaźń, czy przez relację związaną z jakimś działaniem wspólnym.

Podam przykład. Gdy byłem duszpasterzem we Wrocławiu, razem ze studentami zostaliśmy zaproszeni do pomocy w schronisku Brata Alberta i każdy by się spodziewał, że młodzi tam pójdą z działaniem: kroić chleb czy rozdawać kanapki. Ale pomyśleliśmy z opiekunami schroniska, że tym, w czym studenci dobrze się czują, jest dyskusja. I poszliśmy do bezdomnych na co dzień żyjących na ulicy rozmawiać o przykazaniach. Było to niesamowite spotkanie ludzi bardzo zaniedbanych i ludzi stojących u początku dorosłego życia. Bezdomni często dzielili się ciężarem życia, niewłaściwych wyborów, dramatem braku domu, a młodzi dzielili się ideami, swoimi marzeniami i planami, nadzieją opartą na ich pierwszych życiowych doświadczeniach. Jedni i drudzy byli tym poruszeni. Do tego Kościół powinien młodych przygotowywać i zachęcać: żeby spotkać w drugim człowieku człowieka, a przez to spotykać Chrystusa. To jest pełnia Ewangelii, jednocząca ekstrawertyków i introwertyków.

MD: Czasem łatwiej jest pójść w aktywność, bo widać działanie, jego owoce, efektywność i to jest po prostu fajne. Ale to też może być ślepa uliczka, kiedy się staje działaniem zastępczym, nieuwzględniającym nauki wchodzenia w więzi i karmienia się nimi. W książce „Kościół ostatnich ławek” mówimy np. o dniach skupienia dla młodego Karmelu, podczas których młodzi ludzie na półgodzinnej adoracji karmią się ciszą i w tej ciszy budują wspólnotę. Młodzi ludzie mają pragnienie głębi, wejścia w ciszę, w siebie, poznawania siebie w takich warunkach, które nazwalibyśmy bardziej introwertycznymi (kontemplacja, modlitwa głębi) niż ekstrawertycznymi (typu duszpasterstwo charytatywne czy ewangelizacyjne). I to jest wyzwanie dla Kościoła, żeby nie tylko to zauważyć, ale żeby się tego nie bać. Bo łatwiej jest pewnie zorganizować dla młodych wyjazd w góry niż zauważyć młodego człowieka, który czuje się osamotniony i w tym osamotnieniu zagubiony. Trudniej jest wyjść do niego, usłyszeć jego potrzeby i nie łamać go komunikatami typu: musisz działać z nami, co tam tak z boku siedzisz. Warto takiemu młodemu człowiekowi dać przestrzeń, zapewnić, że to jest ok, jeśli szuka ciszy i odosobnienia, o ile – rzecz jasna – nie jest to przejaw jego głębszych problemów, tylko zwyczajna potrzeba pobycia sam na sam z sobą i Panem Bogiem. Ale aby to dostrzec, potrzebna jest wrażliwość i czas.  

A jak zaopiekować introwertyka w święta, w całym naszym pędzie, by ekspresywnie i grupowo przezywać bożonarodzeniowy entuzjazm, żeby nie musiał się później udać na trzy dni do samotni?

TF: Introwertyk przygotowuje się na święta już w Adwencie, dzień po dniu wchodzi w głębię tajemnicy Wcielenia. To trochę jak z chodzeniem na pielgrzymkę: zawsze mnie zaskakiwało, że na pielgrzymkach najważniejsze rzeczy dzieją się w drodze, a nie u celu. Z Bożym Narodzeniem może być podobnie, gdy się odbarczymy z takiego poczucia, że to jest dzień, w którym powinniśmy spędzać nadmiarową, bo na co dzień tak nie jest, liczbę godzin z naszymi bliskimi albo w kościele, więcej, gęściej. Adwent to dla introwertyka specyficzny czas, bo może w cichości serca poszukać skupienia, oczekiwania. Gdy Chrystus się rodzi, to jest moment, w którym introwertyk może jedynie otworzyć serce i czekać na cud narodzin, nad którym, tak jak nad życiem, nie ma kontroli. I ten czas może nauczyć introwertyka zgody na to, że nie można wszystkiego skontrolować, że może pozwolić łasce działać również w zaskakujący dla niego sposób.

MD: To może ja dodam coś mniej duchowego (śmiech). Myślę, że czas świąt, choć tak wyczekiwany przez wszystkich, bywa też czasem trudnym i to nie tylko dla introwertyków. Gdy napięcie związane z przygotowaniami opada, wychodzą różne frustracje, zmęczenie, rozczarowanie i to jest trudne do udźwignięcia zarówno dla ekstrawertyków, jak i dla introwertyków. Ekstrawertyk może będzie chciał to zagadać albo „zaśpiewać” kolędami, odsunąć chwile trudnego milczenia, częstując na siłę ciastem czy sałatką, a introwertyk pewnie będzie radził sobie w inny sposób, przez wycofanie, odejście od stołu, milczenie. Dobrze by było mieć w sobie zgodę na to, że nie ma przymusu radosnego świętowania, że w świętach chodzi o to, żeby się zatrzymać i po prostu spotkać, by dać sobie czas również na spotkanie z własnymi tęsknotami, które na co dzień zagłuszane są życiem w biegu, pośród obowiązków i odpowiedzialności.

TF: Żyję we wspólnocie, która liczy kilkadziesiąt osób i przyznam, że nie przepadam za chwilą dzielenia się opłatkiem. Nie lubię tego, bo to mnie zmusza do ekstrawertycznych wynurzeń, które wolałbym schować w sercu. Im młodsi bracia, tym bardziej ekstrawertyczni, potrzebują więcej czasu na życzenia. Im starsi, tym bardziej introwertyczni, oszczędni w słowach. Pewnego razu Przeor zarządził, że wszyscy dzielimy się opłatkiem, aż do momentu, w którym da sygnał zakończenia, próbując pojednać te dwie tendencje. Wtedy siadamy do stołu i musimy razem pogodzić to, że niektórzy mają niedosyt składania życzeń, a inni z ulgą przyjmują koniec tego etapu miłości bliźniego.

W rodzinach też trzeba znaleźć taki balans między naszymi potrzebami i różnieniem się. Nie ma jednego wzorca przeżywania Bożego Narodzenia poza tym, że jest to przeżywanie życia w Chrystusie danego nam jako Dziecię. Czy to będzie dwanaście potraw czy trzy, biały obrus czy jakiś inny, czy będzie opłatek i życzenia dla wszystkich, czy życzenia osobno - to jest taka względność, która zależy od naszej otwartości i gotowości na szacunek wobec siebie.

MD: Byłoby dużo mniej napięć przy świątecznych spotkaniach, gdybyśmy sobie pozwolili być sobą, nie tworzyli niepotrzebnej presji, w wyniku której wszyscy się czujemy bardziej zmęczeni niż ucieszeni tym spotkaniem i z ulgą oddychamy, że święta, święta i po świętach. Jest też inny problem, ponieważ nasze rodziny coraz bardziej się różnicują, jeśli chodzi o wartości, którymi żyjemy, i to często w sposób fundamentalny.

Czyli: co tak właściwie świętujemy?

MD: Tak. I to jest większy problem niż kwestia pogodzenia różnych sposobów świętowania, cieszenia się sobą czy spędzania świąt w rodzinnym gronie. Dochodzi do ostrych konfrontacji światopoglądowych, ludzie okazują brak szacunku dla tego, co ktoś wyznaje czy przeżywa. To są bardzo raniące momenty.

TF: Czasem trzeba pomyśleć, że wokół Jezusa oprócz Maryi, Józefa i pastuszków w stajence jest i osioł, i wół, owce i barany. Dla wszystkich jest miejsce wokół Bożej Dzieciny. To by wszystkich nas nauczyło pokory i patrzenia na to, kto i co jest w centrum.

MD: Każdy z nas ma jakieś swoje Boże Narodzenie, rodzą się w nas różne historie, różne rzeczy, relacje, różne doświadczenia duchowe. Jesteśmy jako społeczeństwo przyzwyczajeni do jednorodności świętowania Bożego Narodzenia. Tradycja jest piękna, porządkuje nam życie i wyznacza pewien kojący rytm, ale nie może stać się przymusem.

W waszej książce jest też wątek singli, ale specyficznej ich grupy, czyli osób, które utknęły w myśleniu o tym, że w końcu kiedyś z kimś będą i tak intensywnie o tym myślą, że są w rodzaju „niewidzialnego związku” z osobą, która może dopiero się zjawi w ich życiu, i nie żyją przez to w pełni.

MD: Psychologia mówi tu o „koncepcji niejasnej straty”.

TF: To jest naturalne, że są wśród nas single. Ich samotność wynika z decyzji, czasem z różnego rodzaju życiowego pokomplikowania, albo z tego, że nie znaleźli osoby, z którą by chcieli spędzić życie. Niektórzy, niestety, są uwięzieni w tym „byciu singlem” przez to, że żyją ciągle w oczekiwaniu, zanurzeni w marzeniu o idealnej połówce. I życie upływa im w oczekiwaniu na coś, według mnie, niemożliwego. To jest trudne, co powiem, ale trzeba w pewnym sensie przeżyć jakąś uwalniającą żałobę po tym, że nie spotkałem do tego momentu mojego życia kogoś, kogo chciałem spotkać, żebym mógł otworzyć się na to, że przyjdzie ktoś z potencjałem dobra, kto nie będzie ideałem. Single, którym uda się to osiągnąć, będą o wiele bardziej szczęśliwi, bo otworzą się na realne związki, na relacje, na dopełnienie. I nawet jeśli nadal będą samotni, to nie będą osamotnieni. Najgorzej jest żyć w takim wiecznym oczekiwaniu na ideał, który z biegiem czasu staje się fatamorganą i stajemy się jego więźniami.

MD: Rozwojowo to jest bardzo ważne, żeby się odczepić od tych ideałów (śmiech) i dać szansę tym mniej idealnym, ale dzięki temu bardziej interesującym relacjom czy więziom. Ale zastanawiam się, czy żeby osoba stanu wolnego mogła funkcjonować w sposób pogodzony z tym, kim jest, musi taką żałobę przeżyć? Kiedy ten moment żałoby ma nastąpić? Przecież człowiek, który żyje sam, właściwie w każdym momencie może kogoś spotkać.

TF: Nie, tu nie chodzi o żałobę związaną z uznaniem, że już nigdy nikogo nie spotkam, ale o żałobę związaną z wyzbyciem się oczekiwania ideału. Bo jeżeli nie zgodzę się na to, że umrze we mnie wyśniony ideał, to nie będę otwarty na realność. I często tak jest, że mijają się na ulicy single tak zanurzeni w swoje ideały i oczekiwania, że nie mogą zobaczyć w drugiej twarzy realnej chęci spotkania. Może trzeba do tego uznać także w sobie taką realność, to, że też nie jestem idealny – i to jest ta część, która musi w nas zostać odpuszczona, wypuszczona.

MD: Ale czy to, co mówisz, nie znaczy znowu, że singiel to jest osoba, która żyje, wiecznie oczekując?

TF: Można raczej powiedzieć, że jeśli jesteś singlem, to samotność w tobie jest miejscem na spotkanie drugiego człowieka. Ja spotykam go poprzez dar ze swojego życia w zakonie i ważne było dla mnie zrobienie przestrzeni dla wielu ludzi. Dlatego nie zdecydowałem się na bycie w wyłącznej relacji.

Każdy z nas, także żyjąc w związku z drugą osobą, musi mieć w sobie miejsce na samotność. Bo inaczej te związki nie byłyby prawdziwe, nie byłyby spotkaniem z drugim człowiekiem, tylko jakąś współzależnością, poczuciem fałszywej jedności. Czy to singiel, czy samotny, czy mężatka, czy żonaty – każdy z nas jest jakąś samotną osobą, która musi znaleźć dopełnienie w kimś lub przez kogoś.

Czyli w zbiorze singli jest podzbiór osób, które żyją oczekiwaniem na pewien ideał, ale to nie znaczy, że wszystkie tak żyją.

TF: Dokładnie. W zbiorze singli są ci, którzy żyją oczekiwaniem na ideał i według mnie to nie jest korzystne rozwiązanie; uważam, że byłoby o wiele lepiej, gdyby się zdecydowali na porzucenie i żałobę po straconym ideale, bo wtedy otwarliby się na płodność swojego życia, czy to w związku, czy po prostu przez spotykanie drugiego człowieka w tym wszystkim, czym żyją i co robią. Myślę, że odzyskaliby wolność od bycia skontrolowanym przez własny ideał. Ale muszę przy okazji przyznać, że nie lubię słowa „singiel”.

MD: Ja też go nie lubię.

To jakie słowo zamiast słowa „singiel”? Tak naprawdę nie ma innej prostej nazwy; jest trochę jak ze świeckimi. Nie ma lepszego słowa, więc używasz słowa świecki, które wcale nie oddaje istoty rzeczy.

MD: Podjęliśmy w naszej książce próbę poszukania takiego słowa… ale nie znaleźliśmy (śmiech).

I właśnie dlatego pytam, z nadzieją, że może coś wam się wymyśliło od tej pory (śmiech)

TF: Może powinniśmy wrócić do takiego prostego słownictwa, które już funkcjonowało, że jest to osoba stanu wolnego - w przeciwieństwie do osoby w związku. „W związku” znaczy: w skategoryzowanej więzi, czyli w związku może być osoba w relacji z drugą osobą. Stanu wolnego, czyli dostępnego: jestem dostępny, czyli jestem otwarty na spotkanie kogoś albo na spotkanie czegoś – służby, powołania, idei - co pozwoli mi spotkać drugiego człowieka. I podoba mi się to bycie stanu wolnego.

MD: Fajnie jest zapytać osoby najbardziej zaineresowane, które z tych określeń najbardziej im odpowiada. Kiedyś mój znajomy ksiądz został poproszony o odprawienie mszy dla duszpasterstwa zrzeszającego tak zwanych singli i po prostu zapytał, jak ma się do nich zwracać. Powiedzieli: osoby stanu wolnego.

Czyli mamy konkret.

MD: Wydaje się najsensowniejszy, bo dla mnie w określeniu „osoba samotna” wciąż jeszcze jest coś stygmatyzującego i wskazującego na jakiś brak, a to nie brak definiuje osoby stanu wolnego. 

Czyli ustaliliśmy definicję (śmiech).

MD: Na to wygląda.

Tak sobie jeszcze myślę o tym teoretycznym braku: z mojej perspektywy, mężatki z trójką dzieci i pracą zawodową wydaje się, że w byciu osobą stanu wolnego jest ogromny potencjał. I zwłaszcza w Kościele bardzo doceniam osoby stanu wolnego, które znajdują w życiu tyle czasu, żeby robić różne bardzo dobre rzeczy. Mnie nieustannie gdzieś tego czasu brakuje. I wydaje mi się, że taka sytuacja życiowa jest potężnie niedoceniona. A mimo to w takim praktycznym duszpasterstwie homiletycznym ciągle się forsuje model: małżeństwo i dzieci, musisz dążyć do małżeństwa, bo to jest budowanie podstawowej komórki. Mam jakiś sprzeciw wobec tego, bo gdy siedzę na takim kazaniu i rozglądam się dookoła, często widzę, że połowa ludzi na mszy jest stanu wolnego. Nie wiem, jak oni się z tym czują, ja bym się czuła bardzo źle...

MD: Z jednej strony się ten temat faktycznie przemilcza i nawet nie próbuje do tych osób trafić. Z drugiej strony, jak jest potrzeba, jak trzeba coś zrobić, to wszyscy mają twój numer telefonu. Ale bądźmy też sprawiedliwi - w większych ośrodkach coś się chyba w tym temacie rusza i będzie musiało, bo żyjemy w społeczeństwie ludzi coraz częściej wybierających życie pojedynczo i nie mających zamiaru wchodzić w stałe związki. I co, jako Kościół nie będziemy mieli dla nich żadnej oferty?

TF: No nie, ofertą jest wolność, której synonimem jest zdolność do dzielenia się sobą, zdolność do poszukania swojego sensu życia przez dar z siebie. To jest wyzwanie. Bo w tej samotności jest też bardzo dużo takiego skrzywionego spojrzenia i pielęgnowania własnego komfortu czy pucowania do perfekcji własnego wnętrza albo zewnętrza. A wtedy życie zaczyna być pozbawione sensu i wcześniej czy później kończy się to tragedią samotności, czyli rozpaczą.

MD: Dotknąłeś tu bardzo ważnego aspektu, to znaczy przeakcentowania w dzisiejszej kulturze i społeczeństwie ideału samorealizacji, pielęgnowania samego siebie. Tworzenia sobie bezpiecznej bańki, w której nie ma miejsca na decyzję o tym, żeby wejść w związek albo poświęcić się jakiejś sprawie, za to jest nastawienie na życie dla siebie, na czerpanie z niego wrażeń, doznań, ich kolekcjonowanie.

To jak doceniać osoby stanu wolnego w Kościele? Da się stworzyć nowy model? Bo teraz mamy bardzo mocny model osoby samotnej, ale tylko płci męskiej, bo to jest ksiądz. Nawet do przesady mocny model, bo gloryfikowana jest samotność idąca w osamotnienie. Singielstwo celibatariuszy jest przedstawiane jako super sprawa, a singielstwo reszty Kościoła – jakby coś było z nim nie tak. Gdy mamy mężczyznę, który wybiera stan wolny, ale nie zostaje księdzem ani zakonnikiem ani nie zamyka się w pułapce samorozwoju – jak to zrobić, żebyśmy go w Kościele docenili?

MD: Kiedy mówiłaś o modelu księdza samotnego, to pomyślałam, że tu też się robi wyłom. Podam przykład księży, którzy u dominikanów zakładają fraternię, którzy nie chcą osamotnienia, szukają wspólnoty. Może w obszarze, o który pytasz, też zacznie się robić wyłom. Choć mężczyźni niekoniecznie potrafią głośno się upominać o swoje prawa…

Mam wrażenie, że kiedy mężczyzna ma się upomnieć o swoje realne potrzeby, ma z tym duży problem, bo został nauczony, że te potrzeby są na samym końcu. I nie chodzi o posiedzenie przed telewizorem, żeby odparować po dniu, ale o to, co w sercu; że potrzeby serca są po prostu nigdzie.

TF: Wrócę na chwilę do tych młodych księży i do ich dominującej potrzeby bycia niesamotnymi w gronie kapłanów. Gdyby proboszczowie, prałaci, biskup, a czasem i zakonnicy potrafili już w seminarium siadać przy jednym stole z klerykami, być dostępni, łączyć się w braterskim rozumieniu tego, że razem są w Kościele i żaden z nich nie jest kimś posiadającym go bardziej czy mocniej – to księża byliby naturalnie otwarci na szukanie wspólnoty, kontaktu, rozmowy, braterskiego wsparcia.

A co do pytania o samotność mężczyzn, to myślę sobie, że mężczyzna stanu wolnego nie realizuje się bez doświadczenia bycia ojcem, czyli wzięcia odpowiedzialności za coś, za kogoś. Wydaje mi się, że samotni mężczyźni potrzebują takiej wiary, umocnienia, że są zdolni do objęcia odpowiedzialnością jakiegoś dzieła, sytuacji, części życia. Inaczej to się kończy na nadmiernym skoncentrowaniu się na sobie samym. Wiele jest takich sytuacji, w których mężczyźni stanu wolnego mogliby być aktywni: czy to w sytuacji pomocy różnym osobom, czy w wolontaryjnych służbach. Dlaczego taki samotny mężczyzna nie może mieć większej wrażliwości na potrzeby lokalnej społeczności? To jest miejsce, gdzie siła, roztropność, zdolność do aktywności mogłaby się przyczyniać do dobra wspólnego i myślę, że to uwalniałoby potencjał i dawało możliwość realizacji ojcostwa nie tylko tego wypływającego ze związku, ale ojcostwa, które się karmi stanem wolnym. Kobiety stanu wolnego też macierzyńsko się realizują w różny sposób, nie posiadając dzieci.

To mi się wydaje bardzo trudne do zrobienia. Gdy patrzę na przeciętny parafialny kościół, widzę, że mężczyzn jest tam deficyt, a sami mężczyźni trochę tak przeżywają Kościół, że to jest przestrzeń bardziej kobiet: księży i kobiet. A dla facetów nie ma miejsca, nie ma nic poważnego do zrobienia - również dlatego, że nie ma odpowiedzialności przekazywanej świeckim.

TF: Tak, ale myślę sobie, ile rzeczy w parafiach robi proboszcz w porozumieniu w wikarymi czy paroma zaufanymi osobami – więc ta odpowiedzialność za wspólnotę może być delegowana. Oczywiście robi się to kanałami hierarchicznymi – i działają na przykład świeccy szafarze. To jest bardzo piękne i godne naśladowania, że z komunią, posługą czy dobrym słowem może pójść świecka osoba, ale to nie tylko o to chodzi. Jest też zarząd nad parafią czy aktywność i zaangażowanie parafii w życie lokalnej społeczności. Tu mężczyźni mogliby się realizować, szczególnie ci stanu wolnego, których, mówiąc z przymrużeniem oka, żona nie woła na obiad.

Tylko, że jeśli nie należą do żadnej przyparafialnej wspólnoty, to często nie są zauważani…

TF: Jest tak. Zbyt rzadko myślimy w kategoriach Kościoła jako wspólnoty, w której wierni, którzy nie należą do żadnej z tych podwspólnot, są we wspólnocie Kościoła powszechnego i mogą być zachęceni, zaproszeni do wzięcia za nią odpowiedzialności. Myślę, że to by dużo dawało, gdyby duchowny, duszpasterz był bardziej ośmielony w wierze w to, że jak ktoś przychodzi na Eucharystię, to naprawdę czuje się we wspólnocie, czuje, że do niej przynależy, chociaż nigdy nie należał do żadnego duszpasterstwa. Wtedy byłoby nam zdecydowanie łatwiej dostrzec piękno Kościoła.

 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem, współautorka "Notesów duchowych", pomagających wejść w żywą relację z Ewangelią. Sporadycznie wykłada dziennikarstwo. Debiutowała w 2014 roku powieścią sensacyjną "Na uwięzi", a wśród jej książek jest też wydany w 2022 roku podlaski kryminał  "Ciało i krew". Na swoim Instagramie pomaga piszącym rozwijać warsztat. Tworzy autorski newsletter na kryzys - "Plasterki". Prywatnie żona i matka. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając ciszy.  

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Magdalena Dobrzyniak, Tomasz Franc OP

Kościół ostatnich ławek autorstwa Magdaleny Dobrzyniak i o. Tomasza Franca OP to zapis rozmów dziennikarki „Gościa Niedzielnego” z duchownym, psychologiem i psychoterapeutą, będących próbą zrozumienia osób stojących na uboczu życia wspólnoty kościelnej, które czują się...

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Introwertycy i single. Rozmowa o Kościele mniej oczywistym
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.