Jacek Prusak SJ: Paweł M. jest "geniuszem zła" [ROZMOWA]
- Poziom jego zdolności do wpływania na innych, kontrolowania ich był i jest olbrzymi i ponadprzeciętny. Mamy do czynienia z "geniuszem zła". Jest recydywistą, człowiekiem bardzo zaburzonym, który potrafił gwałcić i używać przemocy fizycznej, psychicznej i duchowej. To jest człowiek, który wszystkie swoje demony zaczął przedstawiać jako anioły - mówi jezuita i psychoterapeuta Jacek Prusak.
Michał Lewandowski: Co poczułeś, kiedy przeczytałeś ostatnie teksty o sprawie dominikanina Pawła M.?
Jacek Prusak SJ: Rozczarowanie, dezorientację...
Rozczarowanie czym?
- Niewyciągnięciem wniosków z faktu, że istnieją znaczące różnice międzypłciowe w duchowości ofiar wykorzystanych seksualnie przez księży, i że w przypadku kobiet skutki te są najczęściej bardziej dotkliwe, jeśli chodzi o ich relację z Bogiem. Badania pokazują, że kobiety są bardziej religijne od mężczyzn i w relacji do Boga ten rys emocjonalny ma naturę oblubieńczą. Zwłaszcza u kobiet z zakonów, czy ruchów religijnych, które tak jak kobiety wspomniane w tekście, były w trakcie pogłębiania swojej duchowości i religijności. Zwłaszcza w takich momentach skutki wykorzystania przez duchownego skutkują zjawiskiem, które w psychoterapii nazywamy traumą duchową. Podejście do kobiet-ofiar instytucjonalnego wykorzystania w Kościele wymaga więcej personalnej troski, której chyba zabrakło dominikanom.
Trudno się dziwić, instytucja wolała chronić samą siebie niż ofiary.
- Zapominamy, że w przypadku ofiar Pawła M. mamy do czynienia z poczuciem tzw. „zdrady instytucjonalnej” obejmującej nie tylko przeszłość, ale i teraźniejszość. Nie chcę wchodzić w polemikę pomiędzy redakcją "Więzi" a prowincjałem dominikanów, ale jako psychoterapeuta i badacz tej problematyki widzę, że ofiary nie uzyskały adekwatnego wsparcia duchowego.
Dlaczego działania wobec przestępcy były tak opieszałe?
- Dlatego, że w Kościele od lat pokutuje pewna bardzo niebezpieczna mentalność związana z wykorzystywaniem seksualnym osób dorosłych.
Na czym ona polega?
- Na przekonaniu, że obie strony są sobie winne, a ksiądz „najwyżej” się pogubił, bądź sam był ofiarą. Sprawca i ofiara mają więc wyznać swój grzech i najlepiej „zatrzymać go w konfesjonale”. A jeśli przełożeni takiego duchownego wiedzą o sprawie, to ofiary mają już dalej milczeć i nie ingerować w sprawy zakonu czy kurii diecezjalnej dla „dobra Kościoła” i jako część swojej pokuty. Myślę, że nie bez znaczenia w przypadku, o którym rozmawiamy, była także „kwestia wizerunkowa” – utrzymanie reputacji zakonu jako kościelnej awangardy w naszym kraju oraz rysy osobowościowe o. Zięby. Według tej mentalności trzeba było chronić instytucję przed zgorszeniem, a jeśli ktoś drążył temat, to zasłaniano się argumentem: "przecież to były dorosłe osoby". Pamiętajmy, że takie „myślenie” obowiązywało w całym Kościele, tylko jednostki potrafiły się mu oprzeć.
Każda świecka osoba oskarżona o gwałt byłaby w areszcie. Duchownego, w tym przypadku dominikanina, to nie dotyczy.
- Przekonanie, że przełożony nie może donieść do prokuratury na swego podwładnego, uważano za przejaw cnoty przełożonego - „ojcowskiej odpowiedzialności” za grzechy i słabości „syna”, jego nawrócenie oraz kapłaństwo. Ofiara zawsze była traktowana jak „sierota” a nawet „bękart” – do której/którego Kościół instytucjonalny się nie przyznawał. „W najlepszym przypadku” jak „czarna owca”.
"Dominikańskie eksperymenty"
Dominikanie mieli być elitą, ich takie rzeczy nie mogły dotyczyć.
- Wiemy o „dominikańskich eksperymentach” z Francji. W Polsce znalazły swego „wiernego” naśladowcę, który nie tylko je kopiował, ale „rozwijał”. Myślę, że nie bez znaczenia była aura duszpasterstwa rozwiniętego przez o. Badeniego "charyzmatycznego kaznodzieję". Wszystkie ofiary, które poznamy w reportażu zwracały uwagę na to, że Paweł M. był "charyzmatycznym duszpasterzem". Oczywiście owa "charyzmatyczność" całkowicie wypacza ideę charyzmatów w Kościele, ale ktoś „musiał” kontynuować schedę po Badenim tylko, że Paweł M. na niej żerował i w ten sposób manipulował także własnym zakonem.
Zbyt duże skupienie na wybitnej jednostce sprawia, że nie zauważamy jej błędów?
- Trudno zakwestionować efekt aureoli polegający na przypisywaniu takiej jednostce wielu pozytywnych cech i niedostrzeganiu jej cech negatywnych (domniemaniu ich braku), jeśli wcześniej została pod jakimś względem oceniona pozytywnie lub wywarła ogólne pozytywne wrażenie. Przecież Paweł M. gromadził wokół siebie tłumy, „zapełniał kościoły”, przychodziła słuchać go miejscowa inteligencja, w zakonie też „był kimś”.
Opisz proszę na czym polega trauma duchowa i jak to się ma do instytucji zakonu.
- Trauma duchowa oznacza destrukcyjny wpływ wykorzystania seksualnego na religijność i wiarę ofiary. Przejawia się w tym, że zostaje zakwestionowane zaufanie do Boga i zaufanie do Kościoła. W przypadku zaufania do Boga pojawia się problem utraty fundamentalnego poczucia bezpieczeństwa i rozpacz z powodu utraty więzi z Bogiem. Obraz Boga zostaje zniekształcony lub rozbity. Wszystkie emocje, które wiązały się z ojcowską stroną Boga, stają się zagrożeniem. W głowie rodzą się pytania: dlaczego tak mnie ukarałeś? Dlaczego Ci na mnie nie zależało?
A jeśli chodzi o Kościół?
- W świadomości takiej osoby przestaje on być wspólnotą, a staje się instytucją, która chroni sprawcę, a nie ofiarę. W przypadku podejścia do księży, każdy z nich to potencjalny przestępca. W sferze emocji to idzie jeszcze głębiej, bo pojawia się pytanie o to, "czy przypadkiem nie jest to moja wina, bo zdeprawowałam księdza"? Końcowym efektem jest poczucie skalania, brudu. Nie możesz przestać nosić swojego ciała, więc nie możesz zapomnieć. A ono kojarzy się z tym brudem, który został na nie nałożony jako kara za grzech ze „sługą Boga”. Reasumując, trzeba pamiętać, że w wyniku przestępstwa seksualnego popełnionego przez osobę duchowną u ofiary dochodzi do kilku naruszeń sfery duchowej. Doświadczenie nadużycia ofiara przeżywa jako stratę w sferze ducha, a więc utratę wiary, utratę postrzeganej więzi z Bogiem, a nawet utratę całego dotychczasowego światopoglądu. Poza tym, co nie mniej istotne, nadużycie bywa odbierane również przez ofiarę jako desakralizacja tego, co dla niej do tej pory było najświętsze, a więc ciała i duszy.
Jaki mechanizm sprawił, że mimo potwornej krzywdy, kobiety, o których czytamy w reportażu Pauliny Guzik w "Więzi", nie odeszły ze wspólnoty i nie zerwały kontaktu z Pawłem M.?
- Dlatego, że zostały poddane psychomanipulacji. To po pierwsze. Po drugie psychomanipulacja miała miejsce w instytucji kościelnej i odbywała się na zasadzie "formacji duchowej" we wspólnocie. Oznacza to, że konieczna była inicjacja do grupy, w tym przypadku do duszpasterstwa oraz obietnica doświadczenia obiecanej przez "charyzmatycznego duchownego" wyjątkowo bliskiej relacji z Bogiem. Po trzecie, mamy tutaj do czynienia z młodymi kobietami, które miały deficyty emocjonalne oraz posiadały seksualność, która przez nie nie była w pełni zaakceptowana.
Narracja Kościoła o seksualności często przybiera kierunek negowania i spychania w podświadomość tej "grzesznej sfery".
- Te kobiety były uczone przez Kościół, że seksualność, cielesność jest ich wrogiem w kontakcie z Bogiem. Paweł M. „wyszedł od tego”, ale zmienił tę narrację o 180 stopni. To były młode dziewczyny i jak dobrze rozumiem, bez większych doświadczeń seksualnych. One w rozmowie z nim odkrywały na nowo tę część swojego życia, która była do tej pory konfliktogenna. Miały wdrukowany obraz seksualności jako absolutnie najgorszego przeciwnika ich zbawienia. To przecież nie wzięło się znikąd, bo taka była przez lata narracja Kościoła. Do dzisiaj zresztą w terapii spotykam się z osobami, które mają właśnie takie myślenie.
Jak Paweł M. manipulował kobietami?
Jak przebiegał mechanizm wiązania takiej kobiety?
- To były młode dziewczyny, których seksualność została z jednej strony zanegowana narracją o ciągłej nieczystości, z drugiej egzaltowana jako forma doświadczenia więzi z Jezusem jeśli zostanie „oczyszczona”. W ten sposób nastąpiło wymieszanie się dwóch tęsknot: za bliskością emocjonalną doświadczaną z drugą osobą i za bliskością z Bogiem. Do tego dodajmy deficyty w relacjach z mężczyznami. Wszystkie te braki były przynętą dla "charyzmatycznego nauczyciela".
Czyli najpierw podkreślał, że ta seksualność jest brudna, a potem stawiał siebie w roli wybawcy i przewodnika?
- Tak, bo wykorzystanie duchowe umożliwia i poprzedza wykorzystanie seksualne. Najpierw więc musiał „odzwierciedlić” napięcia i deficyty ofiary, wpisać się w jej sposób postrzeganie siebie i świata i uspirytualizować. Sprawca wybiera ofiarę, która czuje się zagubiona w swojej seksualności, ale wie, że seksualności nie da się całkowicie stłumić, można ją tylko zniekształcić, więc oferuje swoje usługi jak ją „przemienić dla wyższej sprawy”.
Trudno mi nawet wyobrazić sobie, że znajduję się w takiej sytuacji, ale muszę zapytać: to nie było dla nich wystarczającym ostrzeżeniem, że dzieje się tutaj coś bardzo złego?
- Ofiara na początku nie wie, że jest manipulowana. A kiedy nabiera takiej świadomości, musi skonfrontować się z lękiem przed karą ze strony oprawcy i/czy grupy, poczuciem wstydu i winy. Zaufać, że światełko w tunelu, jakie zobaczyła, pokazuje wyjście.
Czy refleksja o tym, że to, co się wydarzyło, było złe i winny jest on, nie ja, pojawiła się po czasie?
- Tak, ponieważ poddane były manipulacji. Myśl o zerwaniu więzi z Pawłem M. budziła w nich poczucie winy, które bazowało na przekonaniu, że to one sprowokowały gwałt i wykorzystywanie seksualne. Jeszcze z innej strony: bały się, że ujawniając prawdę, będą winne grzechu i upadku duszpasterza. Część z pokrzywdzonych kobiet została tak zmanipulowana, że czuły się odpowiedzialne za zbawienie Pawła M. Oczywiście ciężko racjonalnie to zrozumieć, bo w tej chwili, kiedy rozmawiamy, mamy racjonalne argumenty, natomiast one zostały poddane praniu mózgu. Dla nich odrzucenie kontaktu z nim było odrzuceniem kontaktu z Bogiem.
Wykorzystywał je seksualnie, gwałcił i zasłaniał się Bogiem. Rodzi to we mnie bardzo skrajne emocje.
- Nie dziwię się. Te dziewczyny były wikłane w ten sposób, że pokazywano im wspaniałą wizję, w której miały się poświęcić wyższej sprawie, odgrodzić od innych, oczyścić swoją seksualność, doznać spełnienia, a jednocześnie przybliżyć się do Boga. I one były tak mocno związane ze sprawcą, że przypominało to syndrom sztokholmski, gdzie ofiary w krzywdzicielach widziały swoich zbawicieli. Choć były dorosłe, w stosunku do niego funkcjonowały w relacji emocjonalnej zależności dziecka od autorytarnego rodzica.
Sekta, nie wspólnota
Wspomniałeś, że to wszystko działo się we wspólnocie. I nikt nie widział, co się dzieje? Nikt nie zareagował?
- Jeśli cała wspólnota była manipulowana, to myślę, że odpowiedź na to pytanie staje się oczywista.
Jak to cała wspólnota była manipulowana?
- Każda osoba, która wchodzi do takiej patologicznej wspólnoty, musi na początku związać się silniejsza lojalnością z grupą i charyzmatykiem, który stoi na jej czele, niż związana jest z najbliższymi, np. rodziną. Więcej, musi je zanegować, czego efektem jest "nowa rodzina" oraz matka i ojciec w osobie "charyzmatycznego duszpasterza". Przekaz idzie nawet dalej, bo braćmi i siostrami są od teraz członkowie wspólnoty, a nie bliscy, którzy są z nami od dzieciństwa. "Centrum twojego świata ma stać się ta grupa, a na jej czele stoi jeden przewodnik" - w tym jednym zdaniu można by określić rdzeń przekazu, jaki został wdrukowany w psychikę tych kobiet, ale nie tylko. W taki sposób stojący na czele grupy manipulator dąży do stworzenia spójności grupy, która oparta jest o poczucie winy i lęk. Nie można rzeczy, które widzi się w grupie, wynosić na zewnątrz, bo to jest zdrada. Zdrada wspólnoty, która dała ci nowe życie i zdrada duszpasterza, który w twoich oczach jest wybrańcem Boga. Co więcej, nie możesz o problemach mówić także wewnątrz, bo to rozbija wspólnotę, a każdy, kto dowie się o twojej niesubordynacji, pójdzie i doniesie o tym charyzmatykowi.
Który jest ostateczną instancją wszystkiego.
- Właśnie tak.
Przecież to opis sekty, nie wspólnoty akademickiej.
- Bo to była sekta, nie wspólnota. Co uderzające, Paweł M. szefował dominikańskiemu ośrodkowi o sektach i doskonale znał mechanizmy, którymi te się posługiwały i potem je wykorzystywał.
Wrócę do pytania, dlaczego nikt nie zareagował?
- Bo myślenie indywidualne zostało zastąpione myśleniem grupowym, a myślenie grupowe jest manipulowane przez tego, który stoi na czele. Można powiedzieć, że w pewnym sensie w takiej grupie nie ma myślenia, jest tylko wykonywanie poleceń. Te polecenia z jednej strony są pokazywane jako ścieżka do czegoś wyjątkowego, ale konsekwencją lotu do góry jest długi upadek. Ten, kto stoi na czele takiej grupy, stosuje zasadę kija i marchewki, wywyższa posłusznych, niepokornych odtrąca.
Chcesz przez to powiedzieć, że w tej grupie była ustanowiona hierarchia?
- Oczywiście. Celem grupy/sekty, manipulowanej przez takiego charyzmatyka, jest sprawienie, że masz poczuć się wyróżniony i wybrany do specjalnego zadania. Manipulacja dotyczy zatem deficytów. Lider pokazuje, że warto aspirować do bycia bliżej jego samego, bo daje to wymierną korzyść. To oczywiście ustanawia w grupie odpowiednią hierarchię, która pozwala zachować kontrolę. Ci, którzy są bliżej nauczyciela, są "bardziej" wybrani, stają się zaufanymi uczniami. To także ma związek z narcystycznym deficytem, którego zaspokojenie wiąże się z myśleniem: "jeśli nie mogę być słońcem, to mogę grzać się w słońcu charyzmatyka". Im bliżej jestem, tym bardziej oświetlam się tym światłem.
I to wszystko działo się z wykorzystaniem metafor i znaków opartych o teologię chrześcijańską.
- Paweł M. w konfesjonale wysłuchiwał wielogodzinnych spowiedzi, które de facto były przesłuchaniami. "Charyzmatyczny duszpasterz" dawał sobie w ten sposób dostęp do informacji, które nie były związane z materiałem spowiedzi czyli grzechem, ale z deficytami, konfliktami i życiowymi błędami, z których zwierzali mu się spowiadający. To było przesłuchanie - podkreślmy to jeszcze raz - które miało na celu znalezienie "haków" na jednostkę, którą spowiednik miał na oku. Fakt, że odbywało się to w konfesjonale, miało mylić ofiary. Miało to wyglądać jak spowiedź z całego życia, jak dogłębne oczyszczenie się przed Bogiem, ale to w ogóle nie była spowiedź, tylko proces, który służył do sakralizacji procedury, której celem było wyciąganie informacji. Na niekorzyść ofiar działał fakt, że ufały spowiednikowi w to, że nie wykorzysta tych wiadomości do innych celów, nie przekaże ich osobom postronnym. To wszystko dodatkowo dzieje się w kościele, a nawet jak nie tam, to w ramach sakramentu. Stąd prosty wniosek, że świadkiem tego jest Bóg, a sama taka „spowiedź” to konieczny element duchowej inicjacji.
Ranga rozmowy zostaje podniesiona do maksymalnego poziomu, jaki tylko jest w Kościele.
- To tylko wyglądało jak spowiedź, to nigdy nie była spowiedź. To on był aktywnie wypytującym, to on sugerował, o czym penitent ma mówić i to on wszystko zniekształcał. Dlaczego? Bo miał władzę duchową nad penitentem. Tak wyglądała technika rekrutacji do wspólnoty i wiązania ze sobą, bo tylko on był powiernikiem tych wszystkich „tajemnic”.
Nie odczuwał winy po tym, co robił?
"Geniusz zła"
- Nie wiemy, na ile odczuwał poczucie winy, a na ile te psychopatologiczne elementy jego osobowości sprawiały, że takie emocje w ogóle do niego nie docierały. Skoro potrafił kilkukrotnie gwałcić kobietę, a potem, tego samego dnia iść do ołtarza, to z tego rysuje się obraz człowieka pozbawionego jakichkolwiek skrupułów, przestępcy, który nie liczy się z normami. Nie sądzę jednak, że ktoś, kto jest wewnętrznie spójny, potrafiłby żyć po zrobieniu tego, co on zrobił. To nie jest diagnoza, ale moja obserwacja, że jest to osobowość narcystyczno-psychopatyczna i seksualny predator.
Co musi być w człowieku, który robi takie rzeczy?
- Paweł M. jest doskonałym manipulatorem. Poziom jego zdolności do wpływania na innych, kontrolowania ich, był i jest olbrzymi, ponadprzeciętny. Mamy do czynienia z "geniuszem zła". Jest recydywistą, człowiekiem bardzo zaburzonym osobowościowo. To jest człowiek, który wszystkie swoje demony zaczął przedstawiać jako anioły, myśląc, że one są mu poddane.
Przerażający opis.
- Paweł M. swoją psychopatologię przedstawiał jako swoją duchowość i potrafił w ten sposób oszukać wiele osób, które widywały go publicznie za ołtarzem. To jest bardzo rozszczepiona osobowość, która ma bardzo silną narcystyczną i psychopatyczną cechę. Uważa siebie za nieomylnego, którego działania są zawsze najlepsze dla grupy, którą prowadzi. Jego zdaniem grupa, której przewodził, była przeznaczona do walki ze złym światem, a on był jej przewodnikiem w tych zmaganiach. Chciał egzorcyzmować demony, które sam stwarzał oraz te, które nosił w sobie, przypisując je innym.
Przez lata nikt ze współbraci nie zauważył, że tak zaburzony człowiek jest między nimi?
- Przyznam, że trudno mi to zrozumieć, bo zaburzeń osobowości nie da się ukryć przed „całym światem”.
Nikomu nie zapaliła się lampka ostrzegawcza, że coś jest nie tak? Ktoś musiał coś dostrzec.
- Oczywiście nie da się ukryć tego typu zaburzeń, więc ktoś musiał je widzieć, choć może nie do końca rozumieć. Tylko albo bagatelizował to, co widział, albo traktował jako przejaw różnorodności „charyzmatów”, a że była to gwiazda duszpasterstwa akademickiego, to nikt w zakonie nie chciał, żeby gasła.
Jakie jest prawdopodobieństwo, że podobne osoby nadal są w duszpasterstwach czy piastują urzędy w Kościele?
- Trudno mi powiedzieć, ale to nie ostatni taki przypadek.
Czyli nie mamy procedur i środków.
- Mamy, ale nie wszędzie są one stosowane albo stosowane w wystarczający sposób, a nigdy nie są 100 proc. skuteczne. A jeśli taka osoba przejdzie etap formacji i w następstwie lat zdobędzie uznanie i poklask, to sam widzisz, jak trudno jest cokolwiek zrobić. Tym bardziej, kiedy jest świetnym manipulatorem.
I nikt nic nie może zrobić, jeżeli ma podejrzenia?
- Wstrząsające jest, że Paweł M. zrobił doktorat na temat pseudoduchowości, którą sam praktykował, prowadził ośrodek monitorujący działanie sekt i sam stworzył podobną. Wszystko pod okiem przełożonych, promotorów i współbraci.
Przerażające.
- Geniusz zła nie bierze się znikąd...
Skomentuj artykuł