Brak ducha uniwersalizmu
Rozróżnianie tego, co istotne od tego, co przypadłościowe; tego co wspólne wszystkim od tego, co takie nie jest; tego, co jest nauczaniem Kościoła od tego, co jest - być może nawet dość powszechną - ale opinią - to jedna z umiejętności, której niezwykle nam w polskim katolicyzmie brakuje. Efekt? Walka o rzeczy nieistotne, zamiast zajęcia się rozpadającymi się fundamentami.
Ma być, tak jak było. Pierwsza Komunia ma pozostać rytem społecznym nawet bardziej niż religijnym, Kościół ma głosić to samo, co głosił zawsze, sytuacja kobiet ma być niezmienna, moralność nie podlegać najmniejszym zmianom, a miejsce kapłana i biskupa w myśleniu społecznym nienaruszone. Nie wolno też, broń Boże, ruszać ani zwyczajów związanych z udzielaniem Komunii świętej, ani z modelem spowiedzi, bo to oczywiście oznacza koniec Kościoła jaki znamy, a to oznacza przecież - dla wielu - koniec Kościoła w ogóle. Myślenie takie skutkuje zaś tym, że zamiast rozróżniać rzeczy istotne od nieistotnych, te niezmienne od tych, które zmiano podlegają wchodzimy w przestrzeń wojny totalnej o wszystko i ze wszystkimi. Halloween i sprzeciw wobec niego (którego nie ma przecież a nauczaniu Kościoła) staje się równie istotny głoszenie Ewangelii, tradycyjny model rodziny - z kobietą pracującą w domu, choć jest on przecież historycznie uwarunkowany i wbrew pozorom dość nowy - kryterium katolickości życia rodzinnego, a uznanie, że znany nam model życia i działania księży (nie wspominając o ich kształceniu) to już dowód niemal na herezję, a przynajmniej skrajną protestantyzację. Takie samo oskarżenie spotyka tych, którzy bronią Komunii na rękę czy też - o zgrozo - ojcostwo Boga pojmują w sposób bardziej bliski współczesnym emocjom, a mniej monarchiczny.
Tyle tylko, że efekt jest taki, że skupiamy się na rzeczach trzeciorzędnych, kompletnie nieistotnych z perspektywy wiary tracąc często z uwagi to, co rzeczywiście istotne. Walcząc o uznanie objawień prywatnych (których, warto to nieustannie przypominać, uznawać nie musimy), skupiając się na ich promowaniu, i nie odróżniając tych rzeczywiście uznanych przez Kościół od pozostałych, tracimy z oczu fakt, że objawienie publiczne (czyli to dokonane w pełni Jezusie Chrystusie i przekazywane dalej przez Pismo Święte, Tradycję i Magisterium Kościoła) traci swoją siłę, bo instytucja powołana do Jego przekazywania odbierana jest jako niewiarygodna. A odbierana jest w ten sposób, bo katolicy (także biskupi i księża) nie są w stanie zrozumieć, że głęboko zakorzeniony w historii klerykalny, trydencki model kapłaństwa, roli biskupa i księdza, a także postrzegania dobra instytucji jako dobra jej funkcjonariuszy nie tylko nie umacnia Kościoła, ale w istocie Go niszczy. Kapłaństwo jest służbą, a nie władzą; podlega historycznym zmianom, a seminarium (jako model formatowania i formowania) może ulec zmianie. Celibat, choć związany z łacińskim pojmowaniem kapłaństwa, także nie jest koniecznym warunkiem jego przetrwania, co świetnie pokazują katolickie Kościoły wschodnie, które zachowują pełnię kapłaństwa, ale nie zachowują bezżenności księży. Nie jest także niezbędne do zbawienia wybieranie proboszcza przez biskupa (a nie na przykład przez radę parafialną), ani tym bardziej fakt, że biskupów dobierają nam watykańscy urzędnicy, a nie miejscowa Kapituła (jak już było) czy jakaś forma rady synodalnej, w której uczestniczyć mogliby także świeccy. Nie widać też powodu, by nie wprowadzić mechanizmów kontrolnych władzy biskupiej. To wszystko, choć jest nowością, mogłoby posłużyć właśnie wzmocnieniu autorytetu, a nie jego osłabieniu.
Nie ma też żadnych powodów, by w imię katolicyzmu bronić ściśle określonych ról w małżeństwie czy promować model władzy mężczyzny (nawet jeśli zmiękczony zapewnianiem, że chodzi w istocie o służbę) nad kobietą. To wszystko jest model historyczny, i nie ma powodów, by uznawać go za niezmienny. To, że kiedyś tak było nie oznacza, że tak ma być, czy że miarą katolickości ma być wierność temu, co było. Jan Paweł II czy Franciszek naprawdę swoim nauczaniem zmienili już wiele rzeczy, i nie ma powodów sądzić, że ten proces zmiany już się zakończył, albo że możemy wyznaczyć kres dynamicznym zmianom, odnajdywaniu głębszego rozumienia rzeczywistości także za sprawą dialogu ze światem współczesnym czy współczesną nauką. Wielką umiejętnością Kościoła katolickiego było w średniowieczu to, że potrafił on wchodzić w dialog z nowymi nurtami filozofii. I nawet jeśli po kontrreformacji nieco tę umiejętność zatraciliśmy, to nie ma powodów, by tak było już zawsze.
Umiejętność odróżniania służyć ma także temu, by rzeczywiście bronić tego, co jest z perspektywy wiary i Kościoła istotne. I to musi być także jasno wyrażone. I nie chodzi tylko o specyfikę instytucjonalną (władza papieska, a może lepiej powiedzieć sam papież, jest takim symbolicznym znakiem rozpoznawczym katolicyzmu), ale o głębsze teologiczne czy filozoficzne założenia. Jakie? Już na pierwszy rzut oka wydaje się, że wpisany w katolicyzm jest z jednej strony świadomość znaczenia grzechu pierworodnego (czyli pewnej zasadniczej słabości ludzkiej natury, która nawet, gdy chce dobra, to niekiedy czyni zło, i która sprawia, że w każdym - nawet najlepszym naszym działaniu - skryta jest ciemna strona), a z drugiej ontyczny optymizm, który każe nam pamiętać o tym, że wszystko, co istnieje jest metafizycznie dobre, prawdziwe i piękne, bo zależne w swoim trwaniu od decyzji Boga. Katolickie - głęboko - jest także uznanie, że łaska buduje na naturze, a to oznacza, że tej ostatniej nie można lekceważyć. Natura jednak, i to też jest istotne, nie jest jakimś bytem doskonałym, metafizycznym ideałem, ale naznaczona jest słabością i jako taką trzeba ją postrzegać i interpretować. Katolicyzm jest także formą religijności sakramentalną, a to oznacza także uznającą, że łaska przychodzi do nas w postaci materialnej, że materia jest przestrzenią przejawienia się Boga. I wreszcie - a piszę to z pełną świadomością skomplikowania nauczania Marcina Lutra - katolicyzm jest świadomy wolności woli, rozumianej bardziej po tomaszowemu niż po augustyńsku. To także jest jego znak rozpoznawczy, który powinien zostać zachowany.
To są, jak sądzę, fundamenty, o których nie wolno nam zapominać. I to ich, a nie "tego jak było kiedyś" trzeba zdecydowanie i jednoznacznie bronić, o nich trzeba mówić, bo one rzeczywiście są czymś, co chrześcijaństwo daje światu.
Skomentuj artykuł