Bronię tych, którzy nie chcą być w Kościele
Kilka dni temu byłam uczestnikiem wartościowej rozmowy na Instagramie. Justyna Narewska pytała o Kościół, formację, bycie we wspólnocie. Rozmowa ciekawa, bo wydobyła na wierzch nie tylko nasze myślenie, ale też obawy, oczekiwania, uczucia związane z obecnie trwającym synodem. Padło tam też pytanie co myślę o akcji „Też odchodzę”, masowych apostazjach i sposobie w jaki mówi się dziś o Kościele.
Nie trzeba być bardzo czujnym obserwatorem by widzieć, że biskupi są oderwani od rzeczywistości, ciągle wychodzą kolejne afery (pedofilia, malwersacje finansowe itd.). To są fakty, którym niby można zaprzeczać, ale rzeczywistości i tak to nie zmieni…
Dla mnie to jednak nigdy nie był i nie jest prawdziwy obraz Kościoła. Hierarchia i ciągłe poczucie zawodu są dla mnie tylko dodatkiem. Niełatwym, bolącym miejscem, ale nie całym organizmem.
Mówiąc „Kościół” widzę ludzi świeckich i kilku bardzo mądrych, oddanych Kościołowi kapłanów. Widzę swoją wspólnotę małżeństw, nabożeństwa różańcowe w mojej parafii i adorację w ciszy. Widzę sakramenty i mszę. Widzę też ogrom zła i zawiedzionych oczekiwań, ale również przestrzeń, która daje mi szansę wzrostu, spełnienia, spokoju.
Myślę, że jest mi trochę łatwiej, bo od lat wychodzę z założenia, że księża są w moim życiu potrzebni głównie do odprawienia mszy i udzielenia sakramentów. Gdyby resztę oddali w ręce dobrze uformowanych świeckich, świat by się nie zawalił - sądzę nawet, że wręcz przeciwnie. To zdejmuje z pleców ogromny ciężar. Kiedy na mojej drodze staje kapłan albo biskup żyjący w innej czasoprzestrzeni, uśmiecham się i idę dalej. Jedyne co mogę zrobić, to modlić się by nie zdeptał zbyt wielu wrażliwych serc, odwrócić się i robić swoje.
Swoje to pojęcie bardzo ważne, ale trudne. Zaangażowanie się, określenie własnych potrzeb i możliwości ich realizacji zakłada wzięcie na siebie odpowiedzialności. Już nie mogę powiedzieć, że ten Kościół jest taki i taki, bo wtedy opisuję też siebie. Nie mogę tylko przyjść i wziąć, ale muszę być otwarta na to, by dać. I na to, że ktoś może nie chcieć przyjąć tego co mam. Taki jest Kościół. Różnorodny, połamany, ale nadal Chrystusowy.
Dlaczego ciągle jest we mnie odruch bronienia tych, którzy odeszli? Sama zadaję sobie pytanie co takiego musiałoby się wydarzyć, bym i ja odeszła z Kościoła. Nie wiem. Mimo, że poznałam ogrom zła, skupiam się na czymś zupełnie innym.
Znalazłam swoją przestrzeń w ogromnym katolicyzmie. Spowiedź jest dla mnie sakramentem uzdrowienia i powodem do świętowania, a nie samobiczowania. Msza i adoracja są przestrzenią, w której zaczynam głębiej oddychać. Relacje z innymi ludźmi dodają mi sił w codzienności. Te relacje tworzę jednak bardzo świadomie i nie każdego wpuszczam do swojego świata.
Bronię jednak tych, którzy nie potrafią się odnaleźć w Kościele. Tych, których skrzywdzono, ograbiono z godności, źle potraktowano w konfesjonale. Bronię tych, którzy nie mają dobrego doświadczenia wiary – bo rodzice narzucali jakiś krzywy obraz katolicyzmu, bo katecheta straszył piekłem, a ksiądz nie ukrywał swojej kochanki. Rozumiem, szanuję i nie oceniam. Choć moje doświadczenia są zupełnie różne, nie neguje tego, że ktoś nie dał sobie rady albo nie zobaczył w Kościele tego, co mnie samą w nim karmi.
Myślę Kościół i widzę Miłość. Nawet wbrew grzechom kleru, świeckich z pierwszych kościelnych ławek i moim grzechom. Wiem, że nie zawsze jestem tym, kto daje życie. Mam jednak nadzieję, że moja postawa nigdy nie sprawi, iż kolejna osoba się złamie i powie „też odchodzę” i że kolejny człowiek będzie przeżywał dramat zawiedzionych oczekiwań.
Wspólnota nieidealna, ale dla mnie nadal wspólnota. Biorę i chcę dawać. Tyle ile On będzie chciał, bo tak naprawdę dla mnie w centrum Kościoła jest Chrystus, a wszystko inne to dodatki - mniej lub bardziej rażące w oczy.
Skomentuj artykuł