Chrześcijańska prowokacja
Od jakiegoś czasu mamy urodzaj na wszelkiego rodzaju przejawy artyzmu, które uderzają w symbolikę chrześcijańską lub jej nadużywają. Ostatnie realizacje w Teatrze Starym w Krakowie dodają do tego jeszcze "krytyczne spojrzenie" na polski antysemityzm (to podobno, bo "Nie-Boska Komedia" być może nie będzie miała premiery) oraz zakłamanie w kwestiach dotyczących seksualności (w końcu każdy nas marzy o markowaniu współżycia ze scenografią).
Wszystkie te elementy w połączeniu z debatą wokół tematu studiów genederowych, którą wywołało spotkanie u warszawskich dominikanów na Freta, mają pewien wspólny mianownik - dekonstrukcję.
Rozumiem tu przez nią rozłożenie dotychczas przyjmowanego rozumienia danej rzeczywistości na elementy i złożenie ich (lub nie, bo tak też bywa - płynność granic może być wygodna) w nowej konfiguracji. Problem w tym, że często ta nowa konfiguracja budowana jest na przypadkowym chciejstwie składacza, bez wzięcia pod uwagę faktu, że funkcjonujemy w rzeczywistości, która na nas nakłada konkretne ograniczenia.
Zdekonstruujmy więc pojęcie płci, nadając mu wyłącznie kulturowy charakter i negując różnice biologiczne albo przynajmniej umniejszając znacznie ich znaczenie. Zdekonstruujmy normy społeczne dotyczące przeżywania naszej seksualności, bo najważniejsze jest przecież szczęście, tu rozumiane jako satysfakcja ze współżycia. Zresztą dzięki odniesieniu do tej sfery najłatwiej skupić na sobie uwagę odbiorcy, więc czemu tego nie wykorzystać? Nie ma konieczności poszukiwania innego języka czy sposobu dotarcia do widza. Zresztą język też jest opresyjny - przecież mówiąc, dokonuję wyboru jednego słowa spośród setek tysięcy innych. Ekskluzywizm w czystej postaci.
Zdekonstruujmy wartości, które dotychczas były uważane za najwyższe w danej kulturze: ośmieszmy je lub jeszcze lepiej - zacznijmy nimi straszyć, dając im zamaskowaną twarz młodego osiłka na amfetaminie. Którego ulubionym zapachem o poranku, rzecz jasna, jest krematorium. Koniecznie ze zwłokami Żydów wewnątrz. Ostatecznie może być mydło.
Zdekonstruujmy też wartości najwyższe - w końcu to nie systemy jawnie ateistyczne i agresywne wobec Kościoła, jak narodowy socjalizm czy komunizm, mają na koncie najwięcej ofiar, tylko Inkwizycja. Przecież to religie są odpowiedzialne za wojny i całe zło świata.
I tu docieramy już do pewnego paradoksu: rozpaczliwe próby dekonstrukcji chrześcijaństwa tak naprawdę wskazują jego siłę. O ile definicję płci, normy seksualnej czy wartości społecznych udało się już częściowo przedefiniować, to sfera katolickiego sacrum wciąż pozostaje przestrzenią, którą zdekonstruować można tylko od wewnątrz (temat jej bezmyślnego banalizowania i niszczenia przez ludzi Kościoła to osobna kwestia). Symbole chrześcijańskie wciąż się bronią, a ich obecność w galeriach sztuki jako przedmiotów, wobec których dokonuje się przemocy symbolicznej, jest tylko potwierdzeniem, nie wprost, że ta sfera wciąż zachowuje swoją tożsamość i to bardzo wyrazistą. Wciąż są czytelne, niosą ze sobą konkretną treść, często źle odczytywaną, ale nie są muzealnymi eksponatami, obok których obojętnie się przechodzi. Drażnią. I atakujący je, przez ten akt wandalizmu, używają tych symboli do definiowania siebie.
I oby to się nie zmieniło. Głównie dlatego, że nie da się żyć bez tożsamości, a przede wszystkim nie da się bez niej rozwijać. Jak napisał w "Twierdzy" Antoine de Saint Exupery: jeśli nie wyznaczymy drogi, skazujemy się jedynie na błąkanie po bezdrożach. Jeśli chcemy gdzieś, do czegoś dojść, musimy się określić. I możemy to zrobić budując kolejny gmach w mieście pozostawionym nam przez naszych przodków lub zamieniając to miasto w przypadkowo ułożone zwały kamieni, bo "wiedzieliśmy lepiej".
Skomentuj artykuł