Czy polska szkoła wierzy w ucznia?

Czy polska szkoła wierzy w ucznia?
Zdjęcie ilustracyjne (Fot. depositphotos.com/pl)

Czytam ostatnio zapiski Janusza Korczaka zebrane w książce „Momenty wychowawcze”. Jest to rodzaj poradnika metodologii „obserwowania dziecka” dla młodych nauczycieli, ale rodzice mogą się równie wiele nauczyć z tej lektury.

Pod warunkiem, że przebrną przez nieco archaiczny język i dość drobiazgowe nakreślenie tła sytuacyjnego. Czy do podjęcia tego trudu przekona kogoś moja opinia, że warto, bo to książka pokazująca, że nawet w modelu pruskiej szkoły można pielęgnować empatię, uważność i indywidualne podejście do dziecka? Pewnie nie, choć uniwersalne myśli zawarte w pedagogice Korczaka pomogłyby niejednej osobie zajmującej się wychowaniem.

Drzewiej to bywało!

Dlaczego o tym piszę? Po pierwsze dlatego, że książki Korczaka zachwycają swoją przenikliwością i szacunkiem do małego człowieka. Jego filozofia „zadziwienia dzieckiem” inspiruje mnie w osobistym rodzicielstwie i zazwyczaj zmusza do namysłu nad podejściem do potomstwa. Wiem jednak, że w praktyce niewielu rodziców ma chęć i czas, by zgłębiać tajniki pedagogiki na własny użytek, ale jeśli są tu tacy, co karmią się np. wszystkim, co wyszło spod pióra Jespera Juula czy Marshalla B. Rosenberga, to bardzo gorąco polecam Waszej uwadze dzieła naszego rodaka.

DEON.PL POLECA

Tym razem jednak to nie nauka obserwowania dzieciństwa mnie zatrzymała w tej książce, a coś zupełnie innego. Wymagania. Dyscyplina. Dbałość o klarowność wywodu, kulturę słowa, szacunek wobec drugiego człowieka. Nie tylko od wychowanków. Najpierw od siebie samego, nauczyciela. Czytam więc te pedagogiczne zapiski Korczaka i oczami wyobraźni widzę go, jak u progu 1919 r. zanosi swój pięknie wykaligrafowany rękopis do wydawnictwa „Nasza Księgarnia”. Potem mrugam i patrzę na pełne bazgrołów zeszyty mojego najstarszego, dziesięcioletniego Syna. I myślę, że takie notatki z lekcji jak jego, u Korczaka by pewnie nie przeszły. Stąd już  tylko krok do pytania, czy przypadkiem dziś zbyt łatwo nie obniżamy dzieciom poprzeczki?

Na co stać nasze dzieci

Tak. Zgadzam się, że mamy w Polsce przeładowany program szkolny. Tak. Nie mam ani krztyny wątpliwości, że dawniejsze podejście spod znaku „Dzieci i Ryby Głosu Nie Mają” było całkowicie błędne i krzywdzące. Ale jednocześnie uważam, że żyjemy w czasach, w których nie doceniamy własnych dzieci i zamiast stawiać im wymagania, które realnie kształtują w nich cnoty i silny charakter, notorycznie wkładamy je pod klosz, broniąc przed wyimaginowanym cierpieniem. Post? A dajże spokój. Jak tu dziecku odmówić (słodkości, dostępu do telefonu, wyjścia na imprezkę). Szacunek do bliźniego? Owszem, ale tylko do tych, co myślą tak jak my. Ćwiczenie kaligrafii? Kobito! Po co to dzieciom?! Ich przyszłość to w najlepszym wypadku klikanie w wirtualną klawiaturę! Sprzątanie pokoju? Rumba nie może być bezrobotna. Klasowa wycieczka? No ale bez przesady, w jakie „góry”?! Przecież dzieci się zmęczą.

I oczywiście WIEM. Wiem. Naprawdę wiem, że to rzecz nie o wszystkich rodzicach i nie o każdym dziecku. Ale jednak zaryzykowałabym tezę, że każdy z szanownych czytelników bez trudu mógłby dorzucić parę podobnych przykładów. I głowa puchnie mi od pytań. Dlaczego? Dlaczego pismo naszych babć i dziadków było takie staranne, a dziś zdaje się panować epidemia dysgrafii? Jak to się działo, że dziesięcioletnie uczennice przedwojennej Warszawy były w stanie tworzyć autorskie poematy, nawiązujące do mitologii, a dziś klaszczemy z radości, gdy dziatki 30-stronicowy komiks przeczytają? Skąd w nas taka obojętność wobec kultury osobistej młodych ludzi i ich karłowaciejącej umiejętności wysławiania się?

W rodzicielskiej dżungli

Pierwsza odpowiedź, która mi się nasuwa, jest taka, że wielu z nas, rodziców jest tak po prostu zagubionych. Bo z jednej strony nie chcemy powielać tego, jak nas wychowywano, ale przez to poruszamy się w rodzicielstwie nieco po omacku i tak naprawdę eksperymentujemy na żywym organizmie. Niby wiemy, jakie wartości chcemy promować, ale w praktyce zbyt często bywamy niekonsekwentni. A bogactwo podejść wychowawczych, które możemy obecnie obserwować czy zgłębiać, wcale nam nie pomaga, tylko sprawia, że w relacji dziecko-rodzic częściej poruszamy się jak po polu minowym niż hasamy swobodnie niczym stado uradowanych swoją obecnością dzików.

Na to nakłada się kryzys zaufania do instytucji publicznych i brak powszechnie uznawanych autorytetów,  co skutkuje tym, że to, co JA uważam za słuszne, staje się swoistą religią. A media i nowe technologie z ich dynamiką, bańkami informacyjnymi i tendencjami polaryzacyjnymi wcale nie pomagają nam budować ogólnospołecznego konsensusu wokół jakiegokolwiek tematu społecznego. Chciałoby się rzec, że przecież od pokoleń najlepszą zasadą życiową jest trzymanie się „złotego środka”. Ajć. Tylko jak długo horacjańska/arystotelesowska koncepcja „złotego środka” będzie dla ludzi zrozumiała, skoro tak bezkrytycznie dajemy się uwieść smartfonizacji naszego myślenia?

Teksty źródłowe bywają nudne

Wracam tym samym do naszych dzieci. Od jakiegoś czasu raz po raz wypływa w mediach i rozgrzewa co poniektóre szkolne komunikatory temat planowanych reform w polskiej edukacji. W ostatnich tygodniach żyjemy np. kwestią lektur. Nie będę zabierać tu głosu, czy zasadne jest wyrzucanie przypowieści o Siewcy czy „Księgi dżunglii” z programu nauczania, bo polonistą nie jestem. Przeczytałam jednak cały udostępniony na stronie MEN dokument dotyczący planowanych zmian w zakresie języka polskiego w szkole podstawowej i bardziej od zmian w tytułach książek zmartwiła mnie inna rzecz: my naprawdę niewiele oczekujemy od przeciętnego ucznia szkoły podstawowej. Piętnastolatek ma na koniec szkoły „celowo i świadomie posługiwać się językiem polskim”. Tyle. I choć oczywiście w celach szczegółowych kształcenia znajdziemy podpunkty dotyczące gramatyki czy kształcenia umiejętności krytycznego odczytywania tekstu, to trudno nie mieć wrażenia, że nie oczekujemy od kolejnych pokoleń uczniów in generale, że będą się w rodzimym języku wysławiać poprawnie, pisać estetycznie i  na temat oraz w zgodzie z regułami ortografii i gramatyki. Wbrew temu, co się w niektórych kręgach podnosi, we wspomnianym dokumencie nie ma jakichś nie wiadomo jakich rewolucji, wywalanych całymi akapitami fragmentów o wartościach czy – przeciwnie – dopisywania postulatów żywcem skopiowanych z lewicowych sztandarów. Jak typowy, szkolny dokument programowy zawiera on niezbędne minimum i wszystko, co potrzebne, by nikt się nie doczepił. Nudne, ale prawdziwe.

Quo vadis, Polsko?

W ciągu 5 lat edukacji w klasach 4-8 uczniowie muszą przeczytać 21 książek  w całości plus poznać 20 utworów we fragmentach. Oczywiście można więcej, ale to jest to minimum, z którym nawet ten najsłabszy uczeń ma się zmierzyć. Cztery książki w roku szkolnym... Zastanawiam się, czy to jest mało, czy dużo? Wiem, że mój punkt odniesienia nie jest miarodajny, ponieważ wychowałam się w domu, w którym się czytało i sama taki dom prowadzę. Mój dziesięcioletni Syn tylko w tym tygodniu przeczytał  trzy kilkusetstronicowe tomiszcza. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że odkąd Plaga Nieustającej Rewolucji pustoszy stabilność polskiego systemu edukacyjnego (czyli już tak ze dwie dekady), obserwujemy sukcesywne przesuwanie się podejścia do ucznia ze stanowiska „wierzymy, że doskoczy” na „równajmy do dołu”. W tym kontekście owe cztery książki w roku to chyba efekt myślenia, iż skoro zdecydowana większość polskiego społeczeństwa nie czyta tekstów dłuższych niż post na Facebooku, to zmuszanie dzieci do zmierzenia się z kilkoma książkami jest i tak już na wyrost. Czy rzeczywiście to perspektywa, która ma wyznaczać rozwój przyszłych pełnoprawnych obywateli Polski?

Moje osobiste doświadczenie jest takie, że w dzieciach drzemie dużo większy potencjał niż nam się wydaje. Co więcej! Dzieci, które stawiają czoła wymaganiom, rozwijają cnoty pracowitości, sumienności czy opanowania, mają stabilne poczucie własnej wartości i dostrzegają sens życia. A jeśli przy tym mają one realne wsparcie w dorosłych, to potrafią osiągać zadziwiająco wiele. Cała sztuka w tym, by ich potencjał dostrzec, a następnie wydobyć i stworzyć mu warunki do rozwoju. Tego zaś nie da się robić, nie patrząc na młodego człowieka z wiarą i nie pokazując mu pewnych ideałów.

Zamiast więc toczyć nieco jałowe spory o tym, czy przesunięcie „Quo vadis” do lektur uzupełniających jest sensowne czy nie, może warto by było zacząć się domagać od naszych decydentów powołania okrągłego stołu edukacji, podczas którego wypracowano by wreszcie wspólną koncepcję polskiej szkoły (pomysł pochodzi z tekstu Jerzego Sosnowskiego*). Jest mi naprawdę obojętne, czy taka inicjatywa wyszłaby z lewej, prawej czy ze środkowej strony polskiej sceny politycznej. Grunt, żebyśmy jako społeczeństwo przyjrzeli się naszemu obecnemu podejściu do dzieci i spróbowali uzgodnić wspólny front działań. Nie w perspektywie jednej kadencji, a lat.

Żona, mama, córka, z zawodu animatorka społeczności lokalnych, z zamiłowania doktorka nauk społecznych, w wolnych chwilach pisze bloga "Dobra Wnuczka" i prowadzi konto na Instagramie. Razem z mężem od lat zaangażowana w Ruch Spotkań Małżeńskich i wrocławską Wspólnotę Jednego Ducha. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Maria Chymuk

22 lipca 2008 roku minęła 130 rocznica urodzin Janusza Korczaka - wielkiego myśliciela, reformatora, wychowawcy, pisarza, lekarza, który żył i działał w Polsce. Reprezentował wartości, które łatwo znajdują oddźwięk uczuciowy wśród ludzi różnych kultur. Niniejsza...

Skomentuj artykuł

Czy polska szkoła wierzy w ucznia?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.