Dla Boga wszystko jest publiczne
Żyję na przełomie dwóch epok: tej, w której podział na prywatne i publiczne był świętym prawem, i tej, kiedy zaczął się coraz bardziej zacierać.
Czy coś zmieniło się wraz z zeznaniami Marka Zuckerberga przed amerykańskim Kongresem? Z mojej perspektywy zgoła nic. Od dawna zdawałem sobie sprawę z tego, że to nie żadna magia odpowiada za wyświetlane w internecie propozycje zakupu produktów, o których ledwie wspomniałem znajomym, lecz sprytny algorytm uczący się za pomocą witryn, które otwieram. Że dobrane przeze mnie strony, wyrażone polubienia i gesty aprobaty przekładają się na obraz świata, który zwraca mi Internet. Zbieranie danych użytkowników przez aplikacje, które są dla mnie podstawowym narzędziem pracy i komunikacji, jest czymś oczywistym.
Jeśliby szukać maksymy podsumowującej sytuację człowieka współczesnego, mogłyby być nią słowa: "Pokaż mi twojego facebooka, a powiem ci kim jesteś". Nieprzypadkowo piszę w rzeczowniku pospolitym, a nie nazwie własnej. Jeden "Facebook" był może na początku. Dziś to ponad dwa miliardy ścian, na których ukazują się niepowtarzalne obrazy świata uzależnione od tego, kto na nie patrzy. Świat wynika z perspektywy, w której znajduje się człowiek, i to nie żaden relatywizm. Po prostu jedna rzeczywistość, której wszyscy doświadczamy, jest postrzegana na wiele sposobów, z których każdy jest ukształtowany przez wiek, doświadczenia, sympatie i uczucia. Przez takie pomnożenie rodzą się światy i tak było zawsze - jedna historia może przybierać wiele postaci w zależności od tego, kto ją będzie opowiadał.
Okazuje się, że nasze poczucie kontroli nad tym procesem jest złudne, bo z wolna przestaliśmy te stery kurczowo trzymać. Przy niezliczonych treściach produkowanych każdego dnia ludzkie zdolności poznawcze nie są w stanie ich przetworzyć. W odpowiedzi na to wyzwanie pojawiły się mechanizmy rekomendacji, polecenia, które co do zasady mają za zadanie pokazywać nam to, co powinno nas najbardziej interesować. Skąd to wiedzą? Ano stąd, że śledzą niemal każde słowo, które wyszukujemy w internecie; obserwują, co klikamy i co przykuwa naszą uwagę. Problem w tym, że takie narzędzia zamiast ułatwiać funkcjonowanie w zróżnicowanej rzeczywistości, wpychają nas w wąskie karby "komór pogłosowych" - miejsc, w których tylko odbija się nasz głos, a nie dociera zdanie przeciwne. Facebookowa tablica przypominająca gazetkę szkolną, od której uwaga widza może odbiec w przeciwną stronę, stała się zamkniętą celą z lustrzanymi ścianami. Dostęp do odrębnego obrazu, punktu widzenia staje się coraz trudniejszy albo nawet pozorny, bo właściwie rzecz biorąc, większość informacji, które otrzymujemy, to pakiet przyszykowany pod nasze aktualne zainteresowania. Jesteś fanem futbolu? Już niedługo połowa informacji, które zobaczysz, będzie dotyczyła Roberta Lewandowskiego i jego kolegów z drużyny Nawałki. Lubisz grillować? Spokojnie, nie minie cię kolejna promocja w pobliskim sklepie ni setki sposobów na przyrządzenie karkówki. Ale jeśli chcesz przejść na wegetarianizm, no to z tym może akurat być trudniej.
Niektórych nadal szokuje fakt agresywnej obecności internetu w przestrzeniach, które wydawały się od niego niezależne. Ich oburzenie bierze się z wiary w aktualność rozdziału na to, co publiczne i prywatne. Przecież konta na portalach społecznościowych i skrzynkach mailowych są ohasłowane, a my sami decydujemy o tym, co z naszych opinii stanie się publiczne, co natomiast będzie kierowane wyłącznie do wybranego grona znajomych. Zdefiniowanie sobie zasięgu odbiorców daje pozory władzy, panowania nad tym, co świat o nas wie, ale przecież te informacje wędrują określonymi kanałami, które pamiętają nasze wybory, słowa i interakcje. Nie można dyktować gazecie, na łamach której się publikuje, tego, jakiej grupie czytelników będzie sprzedawana. Serwisy społecznościowe mają swoje zasady - prawda, że często nieprzejrzyste, ale zakładając na nich konta, jednak się na nie godzimy. To nie zmienia faktu, że wykorzystywanie czułych danych w celach, z których nie zdajemy sobie sprawy, jest po prostu najzwyczajniej podłe.
Gdy Zuckerberg czytał z kartki przed Kongresem, wyjaśniając politykom trywialne mechanizmy działania przestrzeni wirtualnej, wielu poczuło się wykorzystanymi. To naturalna złość i jako taka nie jest czymś zaskakującym. Świadomość bycia podglądanym jest czymś okropnym, bo dotyka najbardziej podstawowych uczuć - potrzeby posiadania miejsca, w którym mógłbym czuć się bezpiecznie i swobodnie. W której nikt nie będzie dokonywał oceny tego, co robię, co myślę. Gdzie mogę być sobą. Raczej nie pomylę się, mówiąc, że każdy nosi w sobie nieznośne wspomnienie bycia nakrytym. Czasem na czymś złym, innym razem na głupocie czy zachowaniu nawet nieszkodliwym, ale "nieprzystojnym". Przełamanie intymności przez oko nieproszonego obserwatora wywołuje wstyd, spięcie i chęć ucieczki. Okropność, aż ciarki przychodzą na samo wspomnienie. W tym wszystkim zapominamy o jednym.
Tak się akurat złożyło, że niedawno zacząłem nadrabiać zaległe książki C.S. Lewisa, których wcześniej nie znałem. Na drugim biegunie ujawniano meandry działania polityki prywatności Facebooka i zdejmowano internautom bielmo z oczu, a ja czytałem taką wymianę zdań:
"- Czy muszę wdawać się w szczegóły? (…) To, że zamordowałem Jacka, nie było jeszcze najgorsze. Działałem pod wpływem chwili i kiedy to robiłem, byłem na wpół szalony. Ale ciebie mordowałem z rozmysłem całymi latami w swoim sercu. (…) Dałeś się nam we znaki. Tak samo jak swojej żonie i dzieciom...
- Pilnuj swojego nosa, młokosie (…). Trzymaj lepiej język za zębami, rozumiesz? Nie będę wysłuchiwał od ciebie żadnych impertynencji na temat moich prywatnych spraw.
- Żadne sprawy nie są tak naprawdę prywatne - odparł tamten."
Zjawa i upiór, mieszkaniec Nieba i bywalec Piekła. Trudno o bardziej skrajne spotkanie, a to przebiega na przecięciu tych dwóch światów. Teologicznie chyba niemożliwe, choć literacko jak najbardziej. Taką sytuację podaje angielski pisarz w "Podziale ostatecznym", a raczej "Wielkim rozwodzie" ("The Great Divorce"), książeczce będącej alegorią Czyśćca, która pewnie odbiega od właściwych ujęć teologicznych, ale nie da się jej - podobnie zresztą jak innym książkom Lewisa - odmówić inspirującego wglądu w duchowość. Tutaj w kwestię niezwykle poważną: w to, że Bóg widzi wszystko. Żadne sprawy nie są prywatne, bo dla Boga każdy status jest publiczny.
Potrzeba prywatności jest czymś fundamentalnie ludzkim, bo pochodzi od pierwszych rodziców - Ewy i Adama. To wstyd, który zbudził się w nich, gdy Bóg "nakrył" swe dzieci na niewysłuchaniu Jego jedynej prośby - wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy [Rdz 3, 7]. Nadzy czyli słabi, krusi i niestali. Pozbawieni odzienia, które odgradzałoby ich od świata. W Raju wszystko było odkryte i żadne ogrodzenia nie były potrzebne, bo Bóg wiedział, że wszystko, co stworzył, było dobre. Zło rodzi się z podziału, który następuje w moim sercu - z niepokoju, braku ufności. Jeżeli ufam, to nie potrzebuję stawiać murów. Pierwszy grzech pojawił się przez brak zaufania dla Bożego słowa. Bóg dał pierwszym rodzicom obietnicę, ale oni w nią nie uwierzyli.
Łapię się na tym, że ani trochę nie różnimy się dziś od pierwszych ludzi. My także nie wierzymy w to, że Bóg jest nam bliski, że jest w każdej chwili ze mną. On nie przestaje na mnie patrzeć - nie po to, by wykorzystywać, traktować jak sługę, ale człowieka wolnego. Jego spojrzenie jest wypełnione miłością. Gdy ktoś zaczyna patrzeć na ciebie wzrokiem pełnym uczucia, to pragniesz dzielić się tym uczuciem z innymi. Miłość rozlewa się na innych. Dlatego Boże patrzenie wzywa każdą i każdego z nas do życia w przestrzeni publicznej, odrzucenia przechowywania, konserwowania wiary tylko dla siebie. Do stawiania mostów tam, gdzie wcześniej przebiegał wysoki mur. Przecież nie ma niczego takiego, co jest zakryte, a miałoby nie być wyjawione - mamy powtarzać w świetle to, co było ukazane w ciemności [Mt 10, 26]. Nie dlatego, że jakaś niezależna od nas władza - jak w przypadku internetu - nas do tego przymusza. Dlatego, że nie warto robić inaczej.
Intymność jest ważna, bo tworzy przestrzeń dla emocji, bez których nie bylibyśmy ludźmi. To w niej mają miejsce czułe gesty, tworzy się zaufanie i rodzi braterstwo. Bóg wszystko to widzi i temu błogosławi. Dlatego czynienie z przestrzeni prywatnej miejsca, świątyni własnego ja, do którego miałby nie przeniknąć, jest bezwartościowe. Zamykanie wiary w domu jest przeciwko samej wierze. Bóg był w niej przed nami. Jeszcze zanim miało miejsce zło, które zdarza nam się czynić i wypierać do mitycznego "prywatnego", On je widzi. Słyszy każde słowo nienawiści wylane w komentarzu i każdą mroczną myśl, której nie dajemy ujścia na zewnątrz. Patrzy przez zamknięte przez nas drzwi. Czy nas za nie karze? Nie, bo cały czas trzyma wyciągniętą rękę i tylko czeka, aż ja wyciągnę do Niego swoją. Już wziął na siebie wszystkie te rzeczy na krzyżu. Gdyby nie były dla Niego publiczne, to znaczyłoby, że mój grzech jest większy, że może się przed Nim ukryć i nie dać wybielić w Jego krwi, a to fałsz. On ukochał nas takich, jacy jesteśmy, bo spojrzał okiem, dla którego nie ma nic zakrytego. To wyzwala z każdego lęku.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt
Skomentuj artykuł