Domowy Kościół jest jak ruchome schody
Nazwa chyba już nie przyciąga. W środku traktuje się ją czasem trochę jak coś między oczywistością a złem koniecznym, a mimo to, choć oldschoolowo, to jednak najlepiej oddaje istotę rzeczy; to tak, jakby nazwać piekarnię „Pyszne Jagodzianki” i takie właśnie dostarczać uradowanym klientom.
Tyle, że jagodzianki są o wiele bardziej oczywiste. A Domowy Kościół aż taki oczywisty nie jest. Choć od ludzi z zewnątrz najczęściej słychać, że to są „te fajne rodzinki, co widać, że się naprawdę lubią”. Gdy się przyjrzy uważniej, widać o wiele więcej. Na przykład to, co podkreśla Anna: że lubi patrzeć na ludzi z DK, bo mężowie tak pięknie i z miłością spoglądają na swoje żony, a żony na mężów. „Człowiek patrzy i się buduje, ciesząc się, że tyle jest kochających się małżeństw” – dodaje.
No i tak właśnie jest. Choć to nie znaczy, że małżeństwa z DK się nie kłócą, nie strzelają focha, nie mają do siebie pretensji o różne sprawy i rzeczy. Bywa trudno, źle, pod górkę – ale sercem całości jest zawsze to, że nie zapomina się o miłości, z której małżeństwo wyrosło. Że szuka się rozwiązań, z których wiele jest zadaniem nałożonym przez Ruch do regularnego wykonywania przez męża i żonę. Wśród nich – dialog, na którym trzeba pogadać o tym, co druga osoba czuje, jak się małżeństwo ma – i dzięki temu wiedzieć, co słychać u kogoś, z kim spędzasz życie. Brzmi trywialnie, ale wcale takie nie jest; wir codziennych obowiązków sprawia, że ludzie po kilkunastu latach od ślubu łapią się na tym, że znikły gdzieś ich długie romantyczne rozmowy i gadają tylko o tym, co i kiedy trzeba wykonać, żeby życie szło do przodu. A nie na tym polega małżeństwo.
Jedną z wielkich zasług DK jest to, że nie pokazuje małżeństwa jako kieratu, w który się wprzęgasz i dalej już jest tylko pot i znój, i narzekanie. Odczarowuje społeczne przekonanie, że nie da się inaczej i że wszyscy ślubni prędzej czy później przechodzą transformację z "kochania" w "starego" albo "starą", domowego wroga numer jeden. Nie tłucze po głowie przekonaniem, że celem małżeństwa są li i jedynie dzieci. I nie zostawia małżonków, którzy potrzebują ogarnięcia swojej relacji, bez narzędzi. „Cała formacja DK nastawiona jest na budowanie jedności małżeńskiej - to jeden z niewielu ruchów w Kościele, w którym formację przeżywa się razem, jako para.” – komentuje druga Anna. „To bardzo sprzyja małżeństwu, zbliża małżonków i jeśli oboje pracują nad sobą i związkiem, a przy tym dbają o relację z Bogiem i korzystają z sakramentów, to formacja DK wiele ułatwia”.
Piękne są te drobiazgi, które z takiego spojrzenia wynikają: a to małżeńska, indywidualna adoracja, w której mąż i żona mają spotkanie twarzą w twarz z Jezusem, by móc Jemu i sobie opowiedzieć o tym, co dla nich ważne. A to odnowienie przyrzeczeń i przenoszenie żon przez próg do sali, w której odbywa się coś na kształt drugiego, wspólnego weselnego przyjęcia. A to jedna z zasad, którymi wszyscy w DK żyją (albo przynajmniej mają żyć) na co dzień – wspólna modlitwa żony i męża, która potraktowana poważnie może stać się czasem czułego wsłuchiwania się w serce kogoś, kogo kocham i kto kocha mnie. „Po trzydziestu pięciu latach w małżeństwie i w Domowym Kościele jesteśmy coraz bardziej przyjaciółmi” – pisze mi Agata o sobie i swoim mężu.
Domowy Kościół jest jak ruchome schody – pisze mi Ania; człowiek mniej się umorduje. Podoba mi się ta metafora; kto choć raz tachał ciężkie walizki po nieruchomych schodach dworca, spiesząc się na pociąg czy autobus, doceni każdy rodzaj podwózki. Mało jest małżeństw, które po kilku, klikunastu latach nie mają ze sobą ciężkich walizek: a to choroba dziecka, a to bezpłodność czy poronienia, kłopoty finansowe, relacyjne, problemy z pracą, zdrowiem, dalszą rodziną, czasem depresja, kryzys wiary – wszystko to, co z ambony zostałoby pewnie nazwane „krzyżem”.
Geniusz ojca Blachnickiego, (który de facto był księdzem, ale chyba dla każdego w Ruchu nadchodzi kiedyś moment, w którym trudno mówić o nim inaczej) polegał na tym, żeby nie udawać, że walizek nie ma albo że są lekkie, albo że trzeba się biernie pogodzić z tym, że ciążą jak cholera. Dlatego Blachnicki stworzył małżonkom regularne treningi, które sprawiają, że po jakimś czasie będzie się tachało trochę lżej, a do tego siedem ruchomych schodów zobowiązań, którymi można się do woli podwozić, gdy czujemy, że znowu ucieka nam jakiś pociąg, a z bagażem coraz jakby trudniej zdążyć.
„Zobowiązania” – to dla niektórych brzmi podejrzanie ciężko; może dlatego ludzie z DK często mówią o tych siedmiu zasadach trochę inaczej: „dar zobowiązań”. Renata widzi je jako skuteczne narzędzie budowania jedności w małżeństwie zbudowanym z dwóch tak różnych osobowości, charakterów: „Może się walić, palić ale Bóg jest w centrum i to On uzdalnia, umacnia, prowadzi i jednoczy małżonków na wspólnej drodze życia” – pisze.
Więc jest wartość. Jest sens. Są konkretne efekty, widoczne po pięćdziesięciu latach, bo taki właśnie okrągły jubileusz Domowy Kościół właśnie obchodzi. Pięćdziesiąt lat i pięćdziesiąt tysięcy osób należących do tej wspólnoty. Jest radość. To nie znaczy, że nie ma wyzwań: struktura miewa swoje mankamenty, formacja wymaga czasem odświeżenia i zaktualizowania, ale to tak, jakby jagodziankom nadawać trochę inny kształt i polewać nowym lukrem; będą wyglądać bardziej atrakcyjnie, ale smak się nie zmieni. Choć są i tacy, którzy woleliby nieco inny – jak w każdej wspólnocie. I jak wszędzie poszukiwana jest nieustannie równowaga między zachowaniem tego, co było, a otwarciem się na to, co przychodzi tak, by nie zaprzepaścić tych oczywistych lub tych nieco mniej oczywistych wartości i jednocześnie nie zmarnować natchnień z Góry.
A do mniej oczywistych wartości ukrytych w Domowym Kościele należy jeszcze jedna: towar ostatnio mocno deficytowy, cenny i poszukiwany przez wielu – przyjaźń. „Ludzie o podobnych wartościach do naszych, ciepli, otwarci na drugiego człowieka, serdeczni” – pisze Martyna. „Osoby z kręgu są chrzestnymi naszych dzieci. Modlimy się razem, modlimy się za siebie, pomagamy sobie bardzo konkretnie, na przykład przy opiece nad dziećmi, przy budowie domu. Razem służymy też w parafii” – opowiada (tak, trzecia już w tym tekście) Anna. „Ludzie, na których wiem, że zawsze, w każdej sytuacji mogę liczyć i prosić o pomoc” – dodaje Justyna.
Czy każdy krąg Domowego Kościoła to równocześnie grupa prawdziwych przyjaciół? Oczywiście, że nie; ale więzi, jakie się tworzą między małżeństwami i ich rodzinami przy różnych okazjach są trwałe, mocne i dobrze znoszą upływ czasu. Pięćdziesiąt lat temu było to o wiele bardziej oczywiste, teraz, w erze nieustannego braku czasu i indywidualizmu robi się coraz bardziej wyjątkowe. I cenne, bo nawet jeśli z ciężkimi walizkami we dwójkę na ruchomych schodach już jest dużo łatwiej, to o wiele fajniej się nimi podróżuje w towarzystwie innych życzliwych, sensownych, znających Józefa ludzi.
Skomentuj artykuł