Koronawirus, drenaż kropielnicy i zmarnowana szansa
Zamiast przypomnieć narzędzia, jakimi dysponuje Kościół w kwestii chorób, weszliśmy w rolę inspekcji sanitarnej. Zatroszczyliśmy się o meliorację kropielnic i sprowadzenie Komunii świętej do rękoczynów.
Arabska legenda mówi, że Bóg zesłał na ziemię dżumę i kazał jej zabrać dziesięć tysięcy istnień ludzkich. Kiedy dżuma wróciła, okazało się, że liczba zmarłych sięgnęła pięćdziesięciu tysięcy.
– Dlaczego to zrobiłaś? – spytał z wyrzutem Najwyższy. – Przecież mówiłem ci o dziesięciu tysiącach.
– Ja wzięłam, jak kazałeś, Panie, dziesięć tysięcy – odparła dżuma. – Czterdzieści tysięcy zabrał strach.
Nikt go nie widział
To dokładnie tak jak z nieschodzącym z ekranów i szpalt mediów oraz ust zwykłych śmiertelników koronawirusem, który jest – przynajmniej na ojczystej ziemi – jak Yeti: wszyscy o nim mówią, ale nikt go nie widział.
Wraz ze sławą pojawiło się szerokie spektrum reakcji nie tylko epidemiologicznych, ale także politycznych i religijnych. Te ostatnie, sądząc z opinii niektórych komentatorów, wzbudziły dość energiczną krytykę. W większości przypadków dotyczyły one ograniczenia korzystania z praktyk religijnych. Za granicą zamykano kościoły, odwoływano sprawowanie kultu i szafowanie sakramentów. U nas wskazówki dotyczyły jedynie zachowań i postaw związanych z dłońmi.
Drenaż kropielnicy
Zachęcano do rezygnacji z kreślenia znaku krzyża wodą święconą zaczerpniętą z kropielnicy przy wejściu do kościoła. Gest ten przypomina wodę chrztu, obmyciem której zostaliśmy włączeni w Kościół. Nie jest obowiązkowy, raczej należy do sfery tradycji i dobrych obyczajów. Swoją drogą: przez cały rok w tej samej kropielnicy może zanurzyć końce palców każdy chory na cokolwiek, poprzedzający nas w wejściu do kościoła. I nigdy nie słyszałem, żeby ktoś zaraził się tą drogą. Tym bardziej że jadąc do kościoła autobusem, setki razy dotykamy klamek, barierek i uchwytów, które chwilę wcześniej mogły służyć za oparcie i podporę komukolwiek, bez względu na jego stan zdrowia.
Nieoznakowani
Zachęcano również do powstrzymania się od przekazywania sobie znaku pokoju poprzez uścisk dłoni. Według przepisów liturgicznych – przede wszystkim norm zawartych w Ogólnym Wprowadzeniu do Mszału Rzymskiego – przekazanie znaku pokoju nie jest „obowiązkowym” elementem liturgii Mszy św. Można go pominąć. Dokument nie precyzuje sposobu przekazania znaku pokoju. Historycznie i geograficznie mamy tutaj szeroką paletę gestów i zachowań – od pocałunku, poprzez uścisk dłoni aż do zwykłego skłonu. Przepisy nawołują, by czynić to zawsze ze skromnością, umiarem i jedynie w odniesieniu do najbliższych „sąsiadów”, bez przemieszczania się w kościele. Wnioski nasuwają się identyczne jak w przypadku kropielnicy z wodą święconą.
Do-ręczenie
Najwięcej kontrowersji wzbudziła kwestia Komunii świętej oraz zachęta, by przyjmować ją „na rękę” albo zrezygnować z niej w ogóle na rzecz komunii duchowej. Z własnego, liczącego ponad trzydzieści lat doświadczenia wiem, że Komunię rozdaje się nie tylko ze czcią i szacunkiem, ale również ze wszech miar ostrożnie. Nie pamiętam, czy wracałem kiedyś do ołtarza z – przepraszam za wyrażenie – uślinionymi palcami. Komunię można rozdać bez dotykania ust wiernych, nawet jeśli ci starają się zrobić wszystko, żeby tak nie było.
Ciekaw jestem, czy ktoś przeprowadził kiedykolwiek badania dotyczące rozprzestrzeniania się chorób zakaźnych na skutek przyjmowania Komunii świętej do ust. Zarażenie drogą kropelkową – jak w przypadku koronawirusa – następuje poprzez inhalację, a więc przyjęcie materiału chorobotwórczego do płuc. Zatem związek między rozprzestrzenianiem się choroby a Komunią może być dość wątły i czysto hipotetyczny. Sądzę, że gdyby był oczywisty, Polska, jako kraj stosunkowo dużej liczby wiernych przyjmujących Komunię świętą do ust, już dawno byłaby światowym potentatem w szerzeniu chorób zakaźnych. A jakoś nie jest.
Pozytywną stroną kościelnej reakcji na koronowirusa jest odgrzanie mocno dziś zarzuconej praktyki Komunii duchowej oraz sposobów jej przeżycia, dostępnych w zasadzie dla każdego człowieka wiary i w każdych okolicznościach. Warto jedynie pamiętać, że jest ona suplementacją sakramentalnej Eucharystii, a nie jej zamiennikiem.
Nawet dla dzieci
Zatroszczyliśmy się o meliorację kropielnic i sprowadzenie Komunii świętej do „rękoczynów”. Tymczasem sprawa koronawirusa była wyśmienitą okazją, by wygrzebać spod warstwy zapomnienia najbardziej niedoceniony sakrament – chorych. Okazją zmarnowaną. Nikt się nie zająknął Listem św. Jakuba: „Choruje ktoś wśród was? Niech sprowadzi kapłanów Kościoła, by się modlili nad nim i namaścili go olejem w imię Pana” (Jk 5,14). A szkoda.
Sakrament chorych jest dziś w odwrocie. Wciąż nazywa się „ostatnim namaszczeniem”. I tak się traktuje. To błąd. Do ostatniego soboru i jeszcze jakiś czas po nim pilnowano, by zaaplikować go wiernym w stanie agonalnym. Sobór optykę sakramentu chorych odkurzył, przywracając jej starożytny kontekst. Biskupi polscy podnieśli tę kwestię w dwóch dokumentach – z 1979 i 2017 roku, przypominając o stałym duszpasterstwie, z sakramentalnym namaszczeniem włącznie, wobec osób starszych, przewlekle chorych, ale także mierzących się z ciężką chorobą, poddawanych systematycznym terapiom. Przypomniano, że sakrament chorych mogą udzielać jedynie kapłani – nie diakoni ani – tym bardziej – nadzwyczajni szafarze Komunii. Natomiast – o czym pewnie wie tylko niewielu – sakrament ten można udzielić chorym dzieciom, nawet jeśli jeszcze nie były u pierwszej spowiedzi i Komunii, jeśli tylko „doszły do stanu używania rozumu” (ach, te określenia prawne), czyli rozumieją, przynajmniej na swój sposób, czym jest sakrament.
Sukces?
Sprawa koronawirusa była idealną okazją, żeby przypomnieć wagę sakramentu chorych. Okazją zmarnowaną. Nie udało mi się znaleźć ani jednej oficjalnej wypowiedzi Kościoła na ten temat, w kontekście zagrożenia ostatnich tygodni. Szkoda.
Sukces odnosi się wówczas, kiedy ktoś znajdzie się w odpowiednim miejscu i – co najważniejsze – zdaje sobie z tego sprawę. Chyba z powodu tego ostatniego czynnika Kościół nie odniósł sukcesu w sprawie sakramentu chorych. Dalej będzie jak dotąd. Nikt nie powie: Idziesz na operację? Przyjdź dzień wcześniej do kościoła, udzielę ci sakramentu chorych. Masz grypę? anemię? Tak samo.
Zamiast tego, podczas niezmiennie popularnych „Mszy z modlitwą o uzdrowienie” (ta pobożna nowomowa), problem cierpienia nadal ogarniać będziemy wszelkimi możliwymi sposobami, włącznie z aplikacją poświęconych i – na wszelki wypadek – egzorcyzmowanych (co jest herezją, bowiem egzorcyzmować można jedynie osoby, nie rzeczy) olejków zdrowia, szczęścia i pomyślności. Dla chorych zrobi się wszystko, z wyjątkiem... udzielania sakramentu chorych.
Wiem: nie należy przerzucać na Pana Boga profilaktyki. Święty Loyola mówi jednak: myśl tak, jakby wszystko zależało od Boga, rób tak, jakby wszystko zależało od ciebie. I o to chodzi właśnie, że w kwestii koronawirusa i sakramentu chorych ani nie pomyśleliśmy, ani niczego nie zrobiliśmy. Szkoda.
Skomentuj artykuł