Dwa szalone marzenia przed wyborami w KEP
Wybory do prezydium Komisji Episkopatu Polski tuż przed nami: w połowie marca część biskupów będzie decydować o nowym składzie tego niedużego gremium. I w związku z tymi wyborami mam dwa marzenia.
Pierwsze marzenie to marzenie o duchowym liderze Kościoła. O tym, by został nim człowiek jednocześnie dogmatyczny (w znaczeniu rzeczywistego i nieustępliwego życia prawdami wiary) i charyzmatyczny. Ktoś, kogo mądrość będzie polegała nie na ludzkim doświadczeniu, ale na odwadze korzystania z Bożej mądrości, która bywa nieprzewidywalna i zawsze przynosi dobre owoce. Kogoś, kto z naszego Episkopatu złożonego z biskupów o różnym charakterze, różnych sympatiach kościelnopolitycznych, różnym podejściu do aktualnego Piotra i różnym stopniu zaangażowania będzie potrafił wydobyć chęć do skutecznego wspólnego działania, naprawdę rozeznanego jako Boży plan. Kogoś, kto będzie umiał być mobilizującą iskrą, tym człowiekiem, który porusza i motywuje nie do wykonywania swoich pomysłów, ale do obudzenia sprawczości u innych, by zakasali rękawy i zrobili robotę podpowiadaną przez Ducha.
Patrzę sobie na nasze diecezje, na wszystkie kryzysy i słabości, które mamy jako Kościół w Polsce w 2024 roku, na potrzeby i pragnienia schowane w sercach ludzi mocniej wierzących i tych, których wiara słabnie. I czuję, jak bardzo potrzebujemy ognia. Sensu! Prostych, głębokich słów zamiast okrągłych, zużytych sloganów. Budzika, w którym nie da się ustawić kolejnej drzemki (i nie, to nie jest żadna aluzja). Kogoś serio wierzącego, kto odważy się publicznie pokazać swoją prywatną wiarę i miłość, kto będzie umiał huknąć na zło, modlić się z mocą i nie będzie ani letnio rozleniwiony, ani źle przywiązany do wybranych tradycji, ale duchowo gorący. Kto będzie mówił i pisał tak, że będziemy chcieli słuchać listów pasterskich, bo te listy będą nam naprawdę pomagały zmieniać życie. Kto nie da się zamknąć w katolickiej bańce. Kto się nie będzie bał: cudzych opinii, reakcji mediów, fochów tego czy innego środowiska. Ani własnej słabości - bo gdy praktykuje się pokorę, za sprawą łaski ze słabości rodzi się moc.
Marzy mi się, by na czele Episkopatu stanął mocny skład duchowych odnowicieli, bożych ascetów, nie przywiązanych do rzeczy materialnych, nie kochających rządzenia, odpornych za zaszczyty i komplementy, trzeźwo patrzących na rzeczywistość i pozwalających, by Bóg przez nich przemieniał po pierwsze cały Kościół, a po drugie - ludzi decyzyjnych i trzymających władzę. I by nie przypisywali sobie zasług za te zmiany.
Czytam analizy dotyczące wyborów, tego, który biskup ile ma przed sobą kadencji, jakie karty ma w ręce, a jakie w rękawie, do czego się nadaje, a do czego nie, kogo w jakich kręgach zna i czego się można po nim spodziewać. To dobre i fachowe analizy – może dlatego tak trudno mi je czytać, bo sprowadzają wybory w Episkopacie do cyfr, szacunków, chłodnych kalkulacji, kompetencji i zwykłych sympatii i antypatii wśród głosującego gremium.
A ja jednak mam poczucie, że to jest coś więcej. O ile ktoś się na to coś więcej odważy: bo przecież można wybierać na chłodno, kierować się ludzką mądrością, okolicznościami, słabościami, znajomościami i zaszłościami – i uzyskać efekt letni jak roztopione lody śmietankowe. Może i dalej słodkie, ale przecież nie o to chodzi w lodach. Chodzi w nich o smak orzeźwiającego zimna – a w Kościele chodzi o smak gorącej wiary, która nadaje niezwykły sens życiu. Bardzo tego dzisiaj potrzebujemy.
To nie znaczy, że kompetencje, doświadczenie i sympatie nie są ważne. Po prostu uważam, że tu i teraz, na kolejne kilka lat jest nam mniej potrzebny dobry, doświadczony, spolegliwy zarządca, a bardziej – obdarzony charyzmą duchowy lider, który nie musi być dobry we wszystkim innym, bo dobierze sobie jako wsparcie kompetentnych i doświadczonych doradców.
Kto to może być? Są ciche listy życzeń; ja też mam swoją. Na stole leżą różne nazwiska. Ale kto zna choć trochę styl działania Boga, wie, że Jego łaska potrafi na nieopierającej się naturze zbudować zaskakujące i piękne rzeczy – o ile właściciel natury zaryzykuje i pozwoli się zaskoczyć Duchowi.
Marzę o tym, by tak było tym razem i to jest moje drugie marzenie: żeby nie tylko wybierani, ale też wybierający nie bali się iść za głosem Ducha. To nie jest wcale łatwe, gdy się ma kilkadziesiąt lat, wiele doświadczeń na koncie, sporo rozczarowań, gorzką wiedzę o sobie i świecie. Bo w pewnym wieku, mając spojrzenie od kuchni, widzi się nie tylko „oficjalny” wizerunek, ale całą rzeczywistość za nim. Może dlatego łatwiej jest wybierać bezpieczeństwo zamiast ryzyka, przewidywalność zamiast nieprzewidzianego, statyczność zamiast dziania się, spokojny porządek zamiast twórczego podążania za Duchem. Można to nawet nazywać mądrością i ostrożnością, głosem rozsądku i doświadczenia – dopóki się człowiek mocno nie zagłębi w te najbardziej zaskakujące historie współpracy Boga z ludźmi, opisane w Biblii i nie zobaczy, że czasem największą mądrością jest zostawić wszystko, do czego jesteśmy dla spokoju przywiązani, i zarzucić sieci wbrew logice, doświadczeniu i zasadom łowienia ryb.
Skomentuj artykuł