"Egzorcysta"? Wolę czytać o Jezusie
Kilka dni temu wpadł mi w ręce pierwszy numer miesięcznika "Egzorcysta". Przeczytałem go od deski do deski − i nie mogę po tej lekturze dojść do siebie. Zanim wyjaśnię powody tego stanu, powiem od razu, że pojawienie się "Egzorcysty" na polskim rynku wydawniczym uważam za przedsięwzięcie bardzo udane. Udane jednak przede wszystkim ze względów finansowych − niekoniecznie zaś duszpasterskich.
Jest w tym piśmie kilka rzeczy interesujących, np. daleki od taniej sensacji i prezentowany już na portalu DEON.pl wywiad z ks. Andrzejem Grefkowiczem (moje wątpliwości budzi jedynie wiązanie bioenergoterapii czy niekonwencjonalnych metod leczenia z przekraczaniem pierwszego przykazania Dekalogu), a także bardzo pożyteczny opis acedii, duchowego zniechęcenia, depresji dopadającej ludzi na życiowym półmetku (Grzegorz Górny, Demon południa). Oba te teksty z powodzeniem mogłyby się ukazać gdzie indziej - np. w "Liście" - i, moim zdaniem, byłyby tam na swoim miejscu. Bo - razem z artykułami pokazującymi inne wymiary chrześcijańskiego życia - tworzyłyby jakąś harmonijną całość i składałyby się na wielce złożony i różnorodny obraz świata. Niestety, w "Egzorcyście" tej właśnie harmonii brakuje. Przeciwnie, jest dysharmonia: przesadna i pełna lęku koncentracja na istnieniu i działalności diabła.
Oczywiście, już we wstępniaku pojawia się zapewnienie, że choć "Szatan istnieje, jednak to nie on, lecz Chrystus jest fascynujący", a (to z kolei cytat z artykułu ks. Guzowskiego) "historia zbawienia zna tylko jednego zwycięzcę - Jezusa Chrystusa". Jednakże orędzie to wypada dość blado na tle całego numeru "Egzorcysty" - miesięcznika wyraźnie demonologicznego, a nie chrystologicznego. Swoją drogą, fakt, że na takie pismo jest (bo chyba jest) popyt, zaś np. magazyn "Jezus żyje!" nie znalazł w Polsce - inaczej niż w laickiej Francji (!) - dostatecznej liczby czytelników, to w moim przekonaniu sygnał dość niepokojący, jeśli chodzi o kierunek, w jakim zmierza dziś polska religijność.
Żeby uniknąć nieporozumień: wierzę w istnienie "ojca kłamstwa", który "jak lew ryczący krąży, szukając kogo pożreć" (por. 1 P 5, 8). Wiem, że zdarzają się tajemnicze przypadki opętań. I - również z własnego doświadczenia - znam słodki głos kusiciela i jego strategię, tak przejmująco opisaną choćby przez C.S. Lewisa w książce "Listy starego diabła do młodego". Niemniej trudno mi zachować spokój wobec pewnych tez stawianych przez "Egzorcystę".
Redaktorzy i niektórzy (!) autorzy tego pisma zachowują się bowiem tak, jakby wierzyli w magię à rebours. Oto bowiem, ich zdaniem, można otworzyć diabłu drzwi do swego wnętrza nie tylko wtedy, gdy nienawidzi się drugiego człowieka i zaczyna żyć tak, jakby Boga nie było (o tym akurat w piśmie jest zdecydowanie za mało), ale i wtedy, gdy - choćby nieświadomie - zawiesza się na szyi jakiś dziwny wisiorek czy słucha "złej" muzyki, nawet jeśli nie rozumie się tekstu (np. "Imagine" Lennona albo "Atom Heart Mother" zespołu Pink Floyd).
Jeszcze bardziej zdumiewające są opisane tu przykłady opętań. Oto np. przypadek 60-letniej kobiety - "wyjątkowo trudny, uznany za jeden z najcięższych, z jakimi rzymscy egzorcyści mieli do czynienia. Modlitwy trwały już od czterdziestu lat. Jak doszło do tak silnego opętania? (…) [Okazało się, że] ona jeszcze jako nienarodzone dziecko została przeklęta przez swoją matkę, gdy tej nie udał się zabieg aborcyjny".
Przepraszam, ale dla mnie bluźniercza jest wizja Boga zezwalającego na opętanie niewinnego dziecka z tego powodu, że jeszcze przed narodzeniem przeklęła je matka (pytanie zresztą, co to znaczy "przeklęła": może była wtedy przerażona i zrozpaczona?).
Znajomi, których poprosiłem o przejrzenie pisma, mówili mi potem, że w czasie jego lektury budził się w nich paniczny lęk. Zamiast wiary w Jezusa Miłosiernego, "Zwycięzcę śmierci, piekła i szatana", pojawiał się strach, czy aby na pewno nigdy nie wpuścili szatana do swego serca. I nie chodziło im wcale o grzech śmiertelny, ale o… breloczek z "okiem Proroka", posążek Buddy na półce, ćwiczenia jogi i homeopatię, o ulubioną muzykę (bo przecież nie wiadomo, czy jej twórca nie pozostawał pod wpływem Złego), kupowanie dzieciom kolejnych tomów "Harry’ego Pottera" albo też nieopatrznie rzucone słowo (w rodzaju: "idź do diabła"). Co gorsza, ów lęk był tak silny, że czasem trwał mimo modlitwy, lektury Pisma, a nawet Komunii świętej.
W cytowanym numerze "Egzorcysty" ks. Andrzej Grefkowicz mówi, że "niektóre publikacje [na temat Złego, ale pisane z katolickiego punktu widzenia] mogą być wprost szkodliwe". Trudno się z tym nie zgodzić.
Skomentuj artykuł