Ewangelia sukcesu ma wzięcie
Opowieści o cudach i nawróceniach są oczywiście najciekawsze. Te o wątpliwościach, doświadczeniu straty i pustki - ukrywane we wstydliwym cieniu. Czy w chrześcijaństwie jest miejsce na historie bez happy endu?
Kiedyś wiele razy słyszałam, że świadectwo musi być optymistyczne. Ta zasada obowiązywała podczas spotkań religijnych, tam, gdzie był zwyczaj opowiadania na forum historii o tym, jak w moim życiu zadziałał Bóg. Tego typu opowieść powinna mieć swoją dynamikę: jest problem, potem następuje spotkanie z Bogiem (nawrócenie) i w konsekwencji przemiana sytuacji. Co jednak, jeśli Bóg przez wiele lat wydaje się milczeć? Czy w chrześcijaństwie jest miejsce na historie bez happy endu?
Znajoma opowiedziała mi, jak otworzył się jej nóż w kieszeni, gdy po nieudanej operacji jej mamy, inna pacjentka, która leżała na tej samej szpitalnej sali, powiedziała, że Bóg jej pobłogosławił, wysłuchał jej modlitw. Operacja tej pani - w odróżnieniu od operacji mamy mojej koleżanki - zakończyła się sukcesem. Odnoszę wrażenie, że z podobną łatwością niektórzy oskarżają Boga o swoje niepowodzenia, co inni pobożni przypisują Mu sprawstwo sukcesów.
Opowieści o cudach i nawróceniach są oczywiście najciekawsze. Te o wątpliwościach, doświadczeniu straty i pustki, ze znakami zapytania na końcu historii, a nie wykrzyknikiem (Alleluja!) - ukrywane we wstydliwym cieniu. Jakby w strachu, że historiami "o nieudacznikach", wątpiących nikt się nie zainteresuje, że to dla chrześcijaństwa słabe marketingowo, a może nawet szkodliwe. Tytani wiary, spiżowe pomniki i święci pozbawieni ludzkich cech wydają się bardziej bezpieczni - tyle że opowieści o nich brzmią mało przekonująco i fałszywie.
W filmie pt. "Manchester by the Sea" (dostał Oscara za scenariusz) jeden z dwóch głównych bohaterów, kilkunastoletni chłopak, jedzie zobaczyć się po latach z matką - teraz trzeźwą czy może raczej trzeźwiejącą alkoholiczką. Kobieta związała się z pastorem. Obiad rozpoczyna wspólna modlitwa, na ścianie nad stołem wisi religijny obraz. Spotkanie okazuje się totalnym fiaskiem, a pobożność kobiety - sposobem na ucieczkę od siebie. Religia podobnie jak wcześniej alkohol - uniemożliwia jej nawiązanie sensownej relacji z synem. Nie jest to główny wątek filmu, raczej epizod. Pokazuje jednak chrześcijaństwo, które odpycha.
Religijność ma w sobie potencjał do bycia ucieczką od rzeczywistości, od drugiego człowieka; potencjał do zamknięcia się w rytuałach, opowieściach o cukrowym Panu Jezusie i cudach - wszystko, by nie dotykać zbyt trudnych tematów, siebie, swoich ran. Chrześcijaństwo w takim wydaniu staje się religią, która zna odpowiedzi na wszystkie pytania, wyjaśnia wszelkie wątpliwości, która po cierpieniu drugiego człowieka prześlizguje się słowami: "ufaj, Bóg cię kocha".
Osoby pobożne, religijne niekiedy dają sobie prawo do osądu: oto tym Bóg pobłogosławił w dzieciach, w pracy, w małżeństwie. Jeśli szeroko pojmowany sukces jest znakiem Bożego błogosławieństwa, co powiedzieć znajomym, którym kilkanaście dni przed Wielkanocą urodziło się ciężko chore dziecko? Są sytuacje w życiu, gdy jak Hiob "człowiek zasłania sobie usta i chyli czoło przed niepojętą Rzeczywistością" (Tomas Halik, Wątpię więc wierzę, w: Hurra, nie jestem Bogiem!).
Może jako chrześcijanie powinniśmy nieco częściej milczeć na temat tego, jaki On jest, zamiast przykrajać Go nieustannie do własnej miary. Nie, nie chcę podważać tu wiary w to, że chrześcijański Bóg - o którym mówił Jezus - jest dobry, miłosierny. Mam jednak wrażenie, że mówiąc o Nim, zapominamy, że jest Święty, czyli Inny. Wymyka się wyobrażeniom, schematom i ludzkim manipulacjom na zasadzie: oto składam Ci ofiarę z moich modlitw, a Ty mi błogosław.
Katarzyna Nocuń - na co dzień relacjonuje wydarzenia polityczne dla agencji prasowej. Interesuje się polityką zagraniczną i reportażem
Skomentuj artykuł