„Gwiezdne Wojny” i Dobra Nowina
To więcej niż film. To opowieść, która nauczyła mnie wrażliwości w stosunku do najbliższych.
Choć wraz ze „Skywalker. Odrodzenie” saga rodu Anakina się zamyka, to fani serii mogą być więcej niż pewni, że sama gwiezdnowojenna marka nie umrze, bo przecież nie robi się rosołu z kury znoszącej od ponad czterdziestu lat złote jaja, zaś świat stworzony przez George’a Lucasa dość szybko się usamodzielnił i zaczął produkować autorskie historie. Zresztą sami Skywalkerowie żegnali nas już dwukrotnie i tyle samo razy wracali. Mimo to wydaje się, że ta konkretna historia dobiegła już końca. Kluczowi bohaterowie odeszli, łącząc się z Mocą, a nowi – pomimo porywającej i wyemancypowanej Rey czy zawadiackich Poe Damerona i Finna – mówiąc delikatnie, nie są postaciami formatu Hana Solo, Luke’a czy Lei Organy. Aby jakoś ocenić to zamknięcie etapu, zrobiłem sobie nawet prywatny ranking sympatii i to najstarsza trylogia plasuje się na czele stawki. Na podium, które otwiera „Nowa Nadzieja” i „Imperium Kontratakuje”, wyjątek stanowi „Ostatni Jedi”, lecz zaraz za jego plecami czuwa armia Ewoków z „Powrotu Jedi”. Części IV–VI to po prostu wspaniale napisane historie, które z sukcesem stworzyły magię świata „Gwiezdnych Wojen” przy użyciu nie tak przecież zaawansowanych środków jak te obecnie dostępne. Choć pojedynek Qui-Gon Jinna i Obi-Wana z Darth Maulem zachwyca wyszukaną choreografią, to gdzie mu do emocji, jakie towarzyszyły rachitycznemu starciu starego Kenobiego z Vaderem.
Ale nie o to chodzi w „Gwiezdnych Wojnach”, żeby było ładnie. Jak ktoś chce ładnie i wybuchowo, to niech odpali sobie coś innego. Od tego jest cała masa innych dzieł popkultury, które nie powstałyby między innymi bez pionierskich prac George’a Lucasa. Nie mam też serca, by oceniać „Gwiezdne Wojny” pod kątem zręczności sztuki filmowej i dość rzadko akurat tak do nich podchodzę. One funkcjonują jednak w innym porządku, a dokładniej w porządku serca, którego nie obchodzi wartość artystyczna, lecz to, czy dzieło rozpala wyobraźnię i na jakich uczuciowych rejestrach gra. W przypadku „Gwiezdnych Wojen” zawieszam na kołku płaszcz krytyka, bo dla mnie to filmy, o których powiem, że „są super” albo że „beznadzieja”, i tyle mi w zupełności wystarczy. Potem oczywiście następuje długa dyskusja, ale nie dotyczy ona zazwyczaj techniki filmowej czy konsekwencji w prowadzeniu aktorów albo nawet samej ich gry. Powiedzmy sobie szczerze: w najnowszej trylogii właściwie jest tylko jedna wielka rola Adama Drivera, bo reszta aktorów nie doszlusowuje do jego poziomu, lecz przecież konsekwentnie budują oni postacie, które lubimy i które zostają z nami jako elementy tej pięknej historii. Ich osobowość, pochodzenie i wybory nas ciekawią, kibicujemy im i żałujemy, jeśli trzeba się z nimi pożegnać. Każda część „Gwiezdnych Wojen” ma momenty wielkie, właściwie żaden, prócz pierwszych dwóch filmów (czyli „Nowej Nadziei” i „Imperium Kontratakuje”), nie uniknął elementów słabszych czy po prostu złych bądź niepotrzebnych. Niekiedy zawiniła głupota, innym razem zbyt swobodna fantazja, a jeszcze kiedy indziej zaniedbanie, ale nie oglądam „Gwiezdnych Wojen” dla podziwiania wielkiego kunsztu kinematograficznego, lecz dla legendy, którą zbudowały i którą utrwalają. Choć „Skywalker. Odrodzenie” w moim zestawieniu znalazł się blisko dna, to przecież i tak nie mógłbym odpuścić sobie zobaczenia tego filmu przynajmniej kilka razy.
„Gwiezdne Wojny” to dla mnie znacznie więcej niż film. To opowieść, która jest ze mną już ponad dwie dekady i która na zawsze zmieniła moją wrażliwość. Jest rok 1997, ja mam 9 lat, a świat przeżywa okrągłe urodziny oryginalnej trylogii. George Lucas prezentuje z tej okazji ich rekonstrukcje cyfrowe z podkręconymi barwami, szerszymi ujęciami, a dla wielu z możliwością udania się do kina na ponowne projekcje. W dżungli licznych gadżetów na czoło stawki wysuwają się chipsy Lays, które uruchamiają maszynę promocji i rozgrzewają wyobraźnię dzieci absolutnie zbędnym przedmiotem, jakim są zawarte w chrupkach plastikowe żetony o tajemniczej nazwie TAZO (do dziś nie wiem, co oznacza), skutecznie ściągając z kieszeni ich rodziców pieniądze trwonione na paczki tuczących przekąsek. Sam pochodzę ze wsi, a do kina daleko i wierzcie lub nie, ale dla mnie pierwszy kontakt z „Gwiezdnymi Wojnami” to były te chipsy i te żetony, klaser z okienkami i szaleństwo kolekcjonowania. Wiedziałem o świecie „Gwiezdnych Wojen” naprawdę dużo, nie widząc żadnego filmu, lecz opierając całą wiedzę na tych plastikowych krążkach i krótkich opisach do nich zawartych w albumie. W zbieraniu pomagali mi rodzice, sąsiedzi, zaprzyjaźnione sklepikarki no i oczywiście koledzy, z którymi mogłem się wymieniać. Zebrałem cały komplet, bodajże 50 krążków, a zwieńczeniem kolekcji stał się długo poszukiwany Han Solo w karbonicie.
Filmy zobaczyłem już później, gdy pod choinkę Dzieciątko przyniosło trzy kasety wideo z edycji zrekonstruowanej. Filmy były wyposażone w napisy i zawierały oryginalną ścieżkę dźwiękową, jak również dodatki z komentarzem twórców. To nawet jak na dzisiejsze warunki coś niezwykłego, żeby akurat w taki sposób wydawać wideo, a co dopiero wtedy. Gdy odpaliłem „Nową Nadzieję”, a mym oczom ukazały się charakterystyczne wędrujące do gwiazd żółte napisy, zostałem pochłonięty przez świat, który opanował moją wyobraźnię do dziś. Pierwsza scena ataku na statek Lei i wejście przerażającego Vadera, który wyłania się z dymu blasterowych luf. Dramatyczny apel księżniczki i zaskoczenie, że kieruje go do starszego faceta przebranego w koce, a nie młodego śmiałka. No i sam Luke, który tęsknie patrzy na zachodzące dwa słońca Tatooine, marząc o wielkich przygodach, nieświadomy, gdzie zaprowadzą go ścieżki Mocy. Albo to, jak bałem się błyskających w ciemności oczu niezrozumiale świergoczących Jawów, których potworność mogłem zestawić tylko z armią wilków z „Akademii Pana Kleksa”. Nie dziwcie się, takie znałem wtedy potwory. Rozwarły się przede mną bramy świata przepięknej baśni o dobrych i złych rycerzach, dzielnej księżniczce w opałach i odważnych piratach, z których jeden wyglądał dwunożny pies. Bo „Gwiezdne Wojny” są przecież baśnią, która miała miejsce „dawno, dawno temu, w odległej galaktyce”. Te wszystkie obrazy wpłynęły na moją wyobraźnię, którą wcześniej władał poczciwy Asterix i herosi różnych mitologii. Stworzyły moje postrzeganie świata i nauczyły, by nie oceniać po pozorach, bo w każdym człowieku może być zasiana Moc, która pragnie dobra i wystrzega się nienawiści. „Gwiezdne Wojny” dały nieśmiałemu chłopakowi z peryferii nadzieję i nić zrozumienia w niepojętym świecie. Tym chłopakiem nie był Luke Skywalker, byłem nim ja. Lecz nawet to nie jest najważniejsze.
Dziś, gdy opowieść Skywalkerów się zamyka, myślę głównie o moich rodzicach. Są już w podeszłym wieku, a już wtedy gwiezdnowojenna historia, jaką podniecał się ich mały synek, musiała być szalenie obca, może niezrozumiała. Świat, który przede mną się otwierał, nie był ich, bo ich te filmy nie ukształtowały. Był nieznany, a ja nie wiedziałem, jak go przetłumaczyć, ale mimo wszystko jakoś zawierzyli tej historii i dziecku w tym, że nie wybrało czegoś niebezpiecznego czy szkodliwego. Dali mi miejsce i wolność, by zakochać się w filmach z innego świata. Po prostu zaufali, byli uważni i wrażliwi w stosunku do swojego syna. Właśnie o tym myślałem, siedząc na sali kinowej – nie o tym, czy „Skywalker. Odrodzenie” to dobry film albo czy godnie kończy sagę. Myślałem o tym, że zaufanie drugiemu człowiekowi, a tym bardziej takiemu, który jest od ciebie zależny, to wielki akt miłości, który załamuje podział przynależności. Ten drugi człowiek staje się dla ciebie równy, bo dajesz mu miejsce na rozwijanie samego siebie. Pozwalasz wykształcić się innej od ciebie, choć z ciebie się wywodzącej osobie, która może oceniać źle, może się mylić, ale jeśli to robi, to w sposób wolny, a ty ufasz, że jakoś da sobie radę.
O tym właśnie są „Gwiezdne Wojny”, że ktoś, kto dopiero wzrasta, mógł odkryć swą prawdziwą naturę. Porzucił swe życie, by oddać je innym, a ostatecznie siebie ofiarować najbardziej ryzykownej przeprawie. To filmy o pięknie dorastania do bezwarunkowego kochania drugiego człowieka, które zostawia mu wolność i uczy, że tylko ufając innym, nie będzie się ich nienawidzić. Może dlatego to tak piękna historia, bo rozpoznajemy w niej inną, znacznie starszą, Dobrą Nowinę?
Skomentuj artykuł