Ile daję jako chrzestna
Sezon komunijny w pełni i co rusz potykam się o jakieś epickie historie o tym, kto i ile się zapożyczył, żeby zorganizować przyjęcie komunijne, jak długo trzeba było na próbach w kościele siedzieć i – ostatecznie – jak bardzo niewdzięczne było dziecko, które po dostaniu małego drona w prezencie nie rzuciło się wujkowi na szyję…
Co ciekawe – osobiście nigdy nie byłam świadkiem tego typu sytuacji. Krzyczą mi za to o nich tytuły w mediach (co zresztą cudownie ironicznie pokazał w jednym ze swoich filmików Tomek Samołyk), a nawet jeśli nie zagłębiam się w treść poszczególnych artykułów, to zawsze znajdą się „ludzie Chloe”, którzy doniosą o wszelkich mniej lub bardziej prawdziwych wypaczeniach.
Komunijne Yeti
W takich momentach zazwyczaj pierwsze, co czuję, to … zadziwienie. Bo chociaż mam świadomość, że zdarzają się karykaturalne podejścia do sakramentów, to sama nigdy nie miałam okazji uczestniczyć w przyjęciu komunijnym na 130 osób, nie spotkałam też nigdy „komunisty”, który z cynicznym uśmiechem na ustach chełpiłby się przed kolegami prezentami, jakie dostanie. Wręcz przeciwnie – jak do tej pory – wszystkie pierwsze komunie, które przeżywałam z bliskimi, były dla mnie świętem radości, wspólnoty i jedności. Jest jednak coś dobrego w tym, że po pandemicznej przerwie, wrócił w mediach majowy leitmotiv (pt. pierwszokomunijne wypaczenia): prowokuje on do przemyślenia własnej roli w tym święcie.
Chrzestny, czyli kto?
Bardzo lubię tekst zaświadczenia, potwierdzającego, że dana osoba może być dopuszczona do godności rodzica chrzestnego. Godności. Słowo „godność” z jednej strony oznacza poczucie własnej wartości i szacunek do samego siebie, a z drugiej strony – zaszczytną funkcję lub stanowisko. Wydaje mi się, że to dobre tropy do refleksji nad własną wiarą. Czy chrześcijaństwo w wymiarze osobistym jest czymś dla mnie istotnym, czymś, co widzę, że mnie konstytuuje i buduje dzień po dniu? Czy bycie katolikiem jest dla mnie powodem do radości, czymś, co mnie cieszy, inspiruje w życiu, nadaje mu smak i sens? Czy może jest to dla mnie wyłącznie ciężar, albo – co gorsza – kompletnie obojętna kwestia? Myślę, że warto sobie zadawać te pytania raz na jakiś czas, bo jeśli przynależność do Chrystusa jest we mnie świadoma, jeśli chrześcijaństwo to dla mnie nie tylko droga krzyża, lecz także perspektywa zmartwychwstania, to o wiele łatwiej dostrzec zaszczyt w roli rodzica chrzestnego danego dziecka.
Moim dzieciom najczęściej tłumaczę kwestię godności w perspektywie bycia dzieckiem Boga, co oznacza ni mniej ni więcej, że jesteśmy królewnami i królewiczami. Takie stwierdzenie bardzo przemawia do wyobraźni maluchów. Bo jakby na to nie patrzeć, księżniczka czy książę to jest dla nich ktoś niezwyczajny, piękny i wyjątkowy. Wypisz-wymaluj każdy z nas w oczach swojego Stworzyciela (Jr 1, 5). Ale bycie w rodzinie królewskiej to nie tylko splendor i przyjemności. To też odpowiedzialność, wyzwania i konkretne zadania do zrealizowania. To przypomnienie z kolei jest ważne, by uświadomić sobie, że chrześcijanin nigdy nie żyje sam dla siebie, a jego powołaniem jest miłość i służba drugiemu.
Głęboko wierzący, który chce i wie jak
Katechizm Kościoła Katolickiego w kanonach 1253-1255 przypomina, że chrzest jest sakramentem wiary, a wiara potrzebuje wspólnoty wierzących. Nie jest ona od razu dana jako coś stałego i pewnego, ale sakrament chrztu to dopiero początek drogi. Żeby więc w dziecku mogła rozwijać się łaska chrztu, potrzebna jest pomoc rodziców, w tym rodziców chrzestnych, którzy „powinni być głęboko wierzący, a także zdolni i gotowi służyć pomocą nowo ochrzczonemu, zarówno dziecku, jak dorosłemu, na drodze życia chrześcijańskiego”.
Kodeks Prawa Kanonicznego w kanonie 874 precyzuje z kolei warunki potrzebne do przyjęcia zadania chrzestnego. Pierwszy - może być do niego dopuszczony ten, kto jest wyznaczony przez przyjmującego chrzest albo przez jego rodziców, albo przez tego, kto ich zastępuje, a gdy tych nie ma, przez proboszcza lub szafarza chrztu, i posiada wymagane do tego kwalifikacje oraz intencję pełnienia tego zadania. Drugi - że ukończył szesnaście lat, chyba że biskup diecezjalny określił inny wiek albo proboszcz lub szafarz jest zdania, że słuszna przyczyna zaleca dopuszczenie wyjątku. Trzeci - jest katolikiem, bierzmowanym i przyjął już sakrament Najświętszej Eucharystii oraz prowadzi życie zgodne z wiarą i odpowiadające funkcji, jaką ma pełnić. Czwarty - jest wolny od jakiejkolwiek kary kanonicznej, zgodnie z prawem wymierzonej lub deklarowanej. Piąty - nie jest ojcem lub matką przyjmującego chrzest.
Sama mam zaszczyt być matką chrzestną siódemki dzieci. Za każdym razem, gdy ich rodzice prosili mnie o podjęcie się tej roli, czułam gulę w gardle. Z jednej strony wiązała się ona ze wzruszeniem i z wdzięcznością za bycie obdarzoną czyimś zaufaniem, za radość bycia świadkiem, a czasem i towarzyszem rozwijania się małego człowieka, za zaproszenie do wspierania czyjejś drogi wychowawczej. Ale z drugiej strony, zawsze dudniło mi w głowie pytanie: czy podołam, czy wiem jak wspierać to konkretne dziecko i jego rodziców na duchowej drodze? Krótko mówiąc, była (i jest) też gula strachu. I pewnie, gdybym nie pielęgnowała w sobie poczucia godności dziecka Bożego, to nigdy nie podjęłabym się takiej odpowiedzialności. Ale mając świadomość tego, jak bardzo jestem kochana i kim jestem w Jego oczach, czuję, że wypełnia mnie pragnienie dzielenia się tą radością z innymi. Ufam przy tym, że moja wiara jest na tyle głęboka, a talenty na tyle rozwinięte, że to wystarczy (2 Kor 12, 9).
Co daję
Mam ten luksus, że wszystkie moje dzieci chrzestne wychowują się w wierzących i praktykujących rodzinach. To z pewnością ułatwia odgrywanie roli chrzestnej matki, choć nie ściąga odpowiedzialności za realizację zadania, którego się podjęłam. Moim głównym celem jest więc być dla moich chrzestnych dzieci świadkiem życia wiarą. Ta myśl towarzyszy mi w moim małżeństwie, w moim macierzyństwie, w mojej służbie w kościele, w mojej pracy zawodowej – wszędzie tam, gdzie wchodzę w relację z drugim. One patrzą na mnie. Na to, jak kocham, jak szanuję, jak ufam, jakim jestem człowiekiem i jak żyję. Tyle, że żeby to miało jakikolwiek wpływ na ich życie, muszę mieć z nimi jakąkolwiek relację. Nie tylko po to, by w ogóle miały okazję mnie obserwować, ale przede wszystkim po to, by w razie czego chciały się do mnie zwrócić z pytaniami, czy otworzyć na tyle, by podzielić się wątpliwościami dotyczącymi wiary.
Staram się więc od początku chrześniaczki i chrześniaków poznawać, obserwować, dowiadywać, co lubią i czym się interesują. Być w ich życiu takim punktem, o którego istnieniu wiedzą i który nie jest dla nich zupełnie obojętny. Z tymi, których mam fizycznie blisko, jest to oczywiście łatwiejsze, ale nawet jeśli żyjemy na dwóch różnych krańcach Polski, to takie budowanie relacji nie jest niemożliwe. Ot, choćby urodziny. Zawsze to dobra okazja, by wysłać do chrześniaka list albo kartkę (gorąco polecam robić to w wersji analogowej!) i tam napisać kilka osobistych słów (maluszkom można po prostu coś namalować). Można też przy tej okazji podpytać, co by sprawiło przyjemność albo wręcz przeciwnie – podarować coś, co bardziej mówi o mnie (ja w ten sposób od czasu do czasu „katuję” chrześniacze grono książkami). Ufam, że nawet taki symboliczny gest pozwala dziecku odczuć, że nie jest ono dla mnie żadną formalnością, ale człowiekiem, którego chcę poznawać i którego życie ma dla mnie znaczenie.
Czytelne gesty
Dokładam też wszelkich starań, by być wobec nich zawsze wiarygodna i otwarta, żeby nigdy nie miały wątpliwości w Kogo i jak wierzę. To z kolei wymaga ode mnie czytelnych gestów – tym wyraźniejszych i prostszych, im młodsze dzieci. Udział w Eucharystii, modlitwa przed jedzeniem, zapraszanie do zaangażowania w działania charytatywne, w których sama biorę udział. W pedagogice często podkreśla się, że dzieci uczą się przede wszystkim przez obserwację. Marzę o tym, by, patrząc na moje życie, kiedyś pojawiła się im w głowach myśl: „Skąd ona to ma? Też tak chcę żyć”.
O mojej relacji z Panem Bogiem próbuję im też mówić – czasem w listach, czasem w zwykłych rozmowach. Nie używam wtedy wielkich słów czy teologicznej wiedzy. Raczej dzielę się doświadczeniem, przemyśleniami, a czasem wątpliwościami. Tyle, że takie rozmowy nie dzieją się same z siebie. Czasem trzeba je umiejętnie zaaranżować, a czasem po prostu słuchać i wykorzystywać odpowiednie wątki (jakież pole do popisu daje np. dziecięce narzekanie na katechetów). Poza tym, skoro dla mnie wiara jest jednym z najbardziej intymnych doświadczeń, to nie mogę oczekiwać od chrześniaków, że w harmidrze rodzinnej imprezy odbędziemy pogawędkę o życiu i śmierci. Ale mogę dawać im co jakiś czas sygnały, że we mnie taka gotowość i pragnienie bycia tylko dla nich jest.
W ogóle myślę, że to, co (jako rodzice chrzestni) możemy naszym chrześniakom dawać w ilościach hurtowych, to świadomość, że są dla nas ważni i że chcemy w ich życiu tak po prostu być. Wierzę, że paradoksalnie do tego nie tyle potrzeba „masy czasu”, co po prostu traktowania dzieci z uważnością. Dostrzegania ich spraw, zmian w ich życiu, podejmowania prób w poznaniu ich świata. A nade wszystko – oddawania ich Panu Bogu. Sama staram się myśleć o moich chrześnicach i chrześniakach codziennie. Każdego dnia odmawiam w ich intencji dziesiątkę różańca, przywołując w sercu twarz każdego z nich z osobna. Raz w roku zamawiamy też z Najlepszym z Mężów specjalną mszę w ich intencji, by w sposób szczególny dziękować za dar ich życia i prosić o potrzebne łaski.
Chrzestni – bogactwo różnorodności
Nasze osobiste dzieci mają wszystkie tych samych chrzestnych, co może nie jest typowym rozwiązaniem, ale z pewnością ułatwiającym komunikację przy stole (jeśli mówimy, że jedziemy do chrzestnych, to zawsze wiadomo, gdzie). W gronie naszych najbliższych przyjaciół i rodziny jest sporo osób, których wiara jest dla nas wzorem i inspiracją i nigdy nie mieliśmy problemu, kogo prosić na chrzestnych naszych dzieci. Raczej w tej kwestii doświadczyliśmy klęski urodzaju. Co jest oczywiście tylko i wyłącznie powodem do radości! Bo cioć i wujków, których wiara jest żywa i nieustannie pielęgnowana, nigdy za dużo.
Gdybyśmy mieli określić, co jest dla nas, rodziców, największym wsparciem ze strony chrzestnych naszych dzieci, to byłaby to w pierwszej kolejności ich wiarygodność w poszukiwaniu relacji z Panem Bogiem. Jesteśmy im wdzięczni za to, że bez trudu możemy pokazywać, w jaki sposób wiara kształtuje ich wybory i postawy wobec życia. Duchowość chrzestnych naszych dzieci jest niewątpliwie inna niż nasza własna, podobnie jak ich historia, praktykowanie i doświadczanie wiary. Nie mamy wątpliwości, że ta inność to bogactwo podarowane naszym dzieciom. Kapitał, dzięki któremu mogą na własne oczy zobaczyć piękno różnorodności Kościoła.
Ufać Bogu, dawać wolność i być
Na koniec jeszcze o prezentach. Nasze dzieci chrzestne na swoje komunie dostają od nas zazwyczaj coś, co jest związane z ich talentami czy osobowościami. Oczywiście mamy świadomość tego, że pasje mogą się zmienić, ale to dobry punkt wyjścia, by przypomnieć dziecku, że zostało stworzone z Miłości i że Pana Boga ma szukać W SWOIM ŻYCIU, a nie OD ŚWIĘTA.
Z perspektywy czasu widzimy jednak, że rodzic chrzestny musi też uzbroić się w pokorę i – wzorując się na Bożym podejściu – dawać chrześniakowi wolność dokonywania własnych wyborów. A te mogą być różne. Gitara podarowana na komunię, może kiedyś wydawać dźwięki dalekie od oazowych klimatów… W takich sytuacjach warto przypominać sobie, że to nie my urodziliśmy się, by zbawić świat i że do wiary nikogo nie da się zmusić.
Pan Bóg troszczy się o każde, nawet najbardziej zbuntowane swoje dziecko. Nam, chrzestnym, trzeba czasem pilnować się, byśmy tej ufności nie zatracili i w wykonywaniu swoich obowiązków nie stali się nadgorliwymi. Lepiej pozwolić dziecku odejść, ale pokazywać, że w zamęcie świata chcemy dla niego być stałym, niezmiennym światełkiem; latarnią, do której będzie mógł się zwrócić, gdy na własnej skórze doświadczy, jak ciężko żyje się bez Boga. Już od lat pracuje we mnie przekonanie, że darem dawanym naszym bliskim jest nasza życiowa konsekwencja i wierność ideałom. Czasem piękno i dobro takiego podejścia do życia można zobaczyć dopiero z daleka.
Dać możemy tylko to, co stanowi naszą własność. Sęk w tym, by nauczyć się dostrzegać bogactwo, jakie mamy w zasięgu ręki i doceniać to, co się ma. Ofiarować chrześniakom coś ze skarbca swojego serca – jestem przekonana, że to najlepszy pomysł (nie tylko) na komunijny prezent.
Skomentuj artykuł