Już dorosły, a wciąż niedojrzały...
Kocham cię. Cieszę się, że jesteś. Jesteś dla mnie darem od Boga i bardzo cieszyłam się, gdy się urodziłeś. Uwielbiam, gdy się uśmiechasz. Twoje przytulenie dodaje mi sił i jest jak balsam na serce...
Takie i inne słowa staram się wypowiadać swoim dzieciom jak najczęściej. Jakiś czas temu wydawało mi się to sztuczne i bardzo trudne, dziś widzę jaką moc mają słowa miłości – wypowiadane nie tylko w stosunku do dzieci.
Nosimy w sobie różne deficyty. Jednym nie przeszkadzają one w codziennym funkcjonowaniu, bo dostali od własnych rodziców mocny pakiet miłości na „start” w dorosłe życie. Innym wręcz przeciwnie. Wchodząc w dorosłość pokaleczonym i nieutulonym – nie potrafią kochać i przyjmować miłości tak, jak tego pragną.
Nie ma rodzin idealnych, w każdym są i będą jakieś przestrzenie pragnące zapełnienia akceptacją, obecnością, miłością. Czasem nie znajdzie się nikt, kto by je wypełnił. Nikt poza Bogiem.
Niedawno obchodziliśmy Dzień Matki, w tym tygodniu również Dzień Dziecka. Kurz opadł, słodkie zdjęcia w social media rozmyły się już wśród innych uśmiechniętych kadrów. A życie pozostało życiem. Być może z pustką i tęsknotą.
Znam wiele osób, które choć są już dorosłe, nadal nie są dojrzałe. Jestem daleka od tego, by winę za taki stan rzeczy widzieć wyłącznie w trudnościach wyniesionych z okresu dzieciństwa. Dziś mamy wiele możliwości, by nie zatrzymywać się na etapie emocjonalnego rozwoju dziecka. Terapie, grupy wsparcia, wspólnoty, kierownictwo duchowe, mądrzy przyjaciele. Całe morze możliwości.
A gdzieś wśród nich może pojawić się lęk, by z nich skorzystać, bo czasem łatwiej całe życie przejść jako ofiara trudnego dzieciństwa, niż zająć się sobą tak, by wyjść z tego położenia. To drugie wymaga bowiem ogromnego wysiłku. Wymaga tego, by dotknąć ran, może już zabliźnionych. Wymusza w jakiś sposób zaufanie, którego nikt wcześniej nie nauczył. Pozbawia wygodnej wymówki, że wolno mi ranić innych, bo rodzice mnie skrzywdzili i proszę teraz, by się nade mną trochę poużalać.
W tym wszystkim pojawiają się kolejne pokolenia, nasze dzieci, może wnuki.
Mam dwóch synów, skrajnie różnych. Starszy, o którym lekarze mówią „nienormatywny”. Czuje inaczej niż młodszy, który jest chodzącą wrażliwością na wszystko co wokół. Pośrodku my – rodzice. Mamy teraz wybór - możemy nauczyć się wrażliwości dopasowanej do ich potrzeb i pozwolić im być sobą, wychowując ich mądrze i na różne sposoby. Możemy też stłamsić, ustawić do pionu mocną ręką, nie pozwolić na wyrażanie emocji, własny sposób patrzenia, czucia, bycia.
Daleka jestem od tego, by pozwalać dzieciom na wszystko, raczej jestem jak matka siekiera niż helikopter, który fruwa dziecku nad głową, nadskakując mu we wszystkim. Uczę się jednak tego, by stawiając granice, nie naruszać tych, które są w dziecku.
Wielokrotnie słyszałam, że „taki duży chłopak” to już nie może się bać. Powinien umieć „się zachować”, powinien opanować złość i jej w żaden sposób nie wyrażać. Pytam wtedy tego dorosłego, który daje takie „rady”: czy sam zawsze wiesz jak się zachować, czy zawsze potrafisz opanować złość, czy nigdy nie odczuwasz strachu?
Cóż… Nasza kultura przez lata stosowała czarną pedagogikę – dziecko miało być ociosane z emocji, byleby było posłuszne, ciche i uległe.
Kiedy takie dziecko wkracza w dorosłość, oczekuje się od niego asertywności, którą mu podcinano całe dzieciństwo oraz dojrzałego wyrażania emocji, które ono spychając przez lata, przestaje odczuwać i rozpoznawać…
Łatwiej jest skarcić dziecko, niż je wysłuchać. Łatwiej jest też dorosłemu nie patrzeć w siebie – swoje zranienia, reakcje i braki – bo wtedy wypadałoby się nimi zająć, pokazałyby przy okazji naszą nieidealność, a to boli.
Czy jednak nie warto? Choćby dla kolejnych pokoleń dzieci, by nie musiały płacić okrutnie wysokiej ceny za niedojrzałość dorosłych? Pamiętając, że są takie pustki, które wypełnić może tylko Bóg, ale są też takie, które są w zasięgu ludzkim – moim zasięgu.
Skomentuj artykuł