Katechetka w konkubinacie i co z tym zrobić
Obraz 1: Krakowska kuria powoduje zwolnienie z pracy kobiety w ciąży, co sprawia wrażenie jakby Kościoła nie obowiązywało prawo o ochronie ciężarnych. Obraz 2: Praca katechetki to nie tylko przekazywanie wiedzy, ale również wzbudzanie wiary chrześcijańskiej i dawanie świadectwa, zatem życie w konkubinacie oraz nieślubne dziecko przeszkadzają w wypełnianiu tej misji. Obydwa obrazy są częściowo prawdziwe. I jednocześnie fałszywe, ponieważ spór o zasady stawiają ponad troskę o dobro człowieka.
Druga zaprezentowana postawa pomijają kwestię pierwszorzędną. Otóż pani Sylwia już w pierwszym materiale "Gazety Wyborczej" wyraźnie powiedziała, że po porodzie nie zamierza kontynuować pracy katechetki. "Nie mam ślubu z ojcem dziecka i rozumiem, że dla kurii to może być problem. Obiecałam, że odejdę" - wyjaśniła. Zapewnienie to zdaniem katechetki usłyszał od niej w telefonicznej rozmowie ks. Krzysztof Wilk z wydziału katechetycznego kurii.
Jeśli tak, to dylemat duchownego nie polegał na tym czy może do katechizowania dopuścić osobę żyjącą w konkubinacie, czy też nie. Taki scenariusz w ogóle nie istniał z woli samej kobiety. Faktycznym dylematem było to czy może przedłużyć jej misję kanoniczną. Ale nie po to, by uczyła, lecz by szkoła jej nie zwolniła z pracy, a więc de facto by mogła zachować prawo do urlopu macierzyńskiego oraz ubezpieczenia.
Bezpodstawne oskarżenia
Pierwsza postawa też jest nieuczciwa, bo od razu na barykady wyciąga Kościół, który jakoby mógł bezkarnie omijać prawo. Tu również zapomina się o tym, że pani Sylwia sama widzi problematyczność swojej sytuacji i sama rozumie, że w tych okolicznościach nie może katechizować. W tym kontekście wciąganie jej na sztandary walki z Kościołem i tłumaczenie, że konkubinat oraz nieślubne dziecko w niczym właściwie tu nie przeszkadzają, jest bez sensu. Przecież kobieta wcale nie broni możliwości uczenia religii w takich realiach.
Dodatkowo sugerowanie przez dziennikarkę "Gazety Wyborczej", że faktycznym powodem całego zamieszania był kurialny plan oddania części etatu księdzu z lokalnej parafii (czyli chodzi o pieniądze) wydaje się bardzo naciągane. Teza jest mocna, a na jej poparcie są tylko słowa samej poszkodowanej, nawet nie skonfrontowane z opinią ks. Wilka. To zdecydowanie za mało, by formułować oskarżenie. Czy sygnalizowany wątek miał wpływ na ostateczną decyzję kurii, czy też nie, tego na ten moment nie wiemy.
Wiemy natomiast jakimi motywami kierowała się pani Sylwia. Zostało to od razu powiedziane otwartym tekstem we wspomnianym artykule. "Odejdę, ale teraz zależy mi na utrzymaniu pełnego etatu, ponieważ od niego będzie zależeć wysokość świadczeń, jakie dostanę podczas urlopu macierzyńskiego". Czyli po prostu chodziło jej o zapewnienie materialnego bezpieczeństwa na czas ciąży i po urodzeniu. Tym bardziej, że będzie to jej trzecie dziecko.
Jak się okazuje kuria dostrzegła ten problem. Decyzja o tym, by nie przedłużyć misji kanonicznej katechetce zaowocowała odebraniem jej etatu w szkole, więc sytuacja kobiety zrobiła się dramatyczna. Ks. Wilk w imieniu archidiecezji krakowskiej zadeklarował więc pomoc. Tu jednak pojawiają się istotne pytania.
Czy nie można było inaczej?
Po pierwsze: jeśli pani Sylwia zadeklarowała wolę odejścia z zawodu i nie istniało niebezpieczeństwo stworzenia niejasnej sytuacji w szkole czy też antyświadectwa, to czy kuria jednak nie mogła tej misji na rok przedłużyć? Nie byłaby to wszak decyzja o faktycznym zezwoleniu na katechezę osobie żyjącej w konkubinacie (bo poszłaby na roczny urlop macierzyński), tylko pomoc kobiecie znajdującej się w trudnej sytuacji w zachowaniu materialnego bezpieczeństwa.
Po drugie: jeśli już to wszystko potoczyło się w ten sposób, to czy deklarowanie kościelnej pomocy za pomocą komunikatów i mediów to jest faktycznie odpowiednia droga? Skoro decyzja kurii spowodowała odebranie katechetce etatu, to niezależenie od tego, czy to była decyzja słuszna czy niesłuszna, jej nastawienie do archidiecezji może być negatywne. Nie ma co się więc dziwić, że na tak przekazaną ofertę padła następująca odpowiedź: "Propozycja, bym po tym wszystkim, co się stało, zwróciła się o pomoc do kurii, jest dla mnie upokarzająca. Dziękuję, nie skorzystam" - powiedziała pani Sylwia. Czy ks. Wilk nie mógł jednak najpierw spotkać się z katechetką, osobiście wysłuchać jej pretensji, przedstawić okoliczności, które zapewne miały wpływ na taką a nie inną decyzję i dopiero wtedy zaproponować dyskretnie pomoc materialną?
Po trzecie: gdy kobieta w ciąży i z dwójką dzieci traci pracę, to chyba oczywistym jest, jakiego rodzaju pomocy potrzebuje. Tymczasem ks. Wilk dziennikarce mówi tak: "Pani Sylwii nie widzieliśmy od września. Jeśli się do nas zwróci o wsparcie, to jej go udzielimy. Nie wiemy, czego i czy w ogóle czegoś potrzebuje. Czekamy na nią. Nie będziemy wychylać się przed szereg". Przykro tak pisać, ale to nie są słowa duszpasterza tylko urzędnika. Nawet zakładając scenariusz, iż kuria generalnie postąpiła słusznie, to takie wypowiedzi pokazują szerszy problem: Kościoła, który kieruje się zasadami, a zapomina o miłości, która owym zasadom winna towarzyszyć. Tu miłości zabrakło. Czym bowiem w tej sytuacji Kościół różni się od państwowej opieki społecznej?
Smutni pasterze
Ciekawym zbiegiem okoliczności wyżej przytoczone słowa o czekaniu na panią Sylwię wypowiedziane zostały mniej więcej w tym samym czasie, co jedna z homilii papieża. "Smutny jest pasterz, który otwiera bramy Kościoła i pozostaje w nich, czekając" - powiedział Franciszek. I dodał, że bycie pasterzem "na pół drogi" jest klęską.
Gdy kończę pisanie tego tekstu, przychodzi nagle informacja z KAI-u: zwolniona katechetka z Krakowa będzie pracować w Katolickim Centrum Edukacyjnym Caritas. Można? Można.
----------------------
Konrad Sawicki - absolwent teologii na UKSW, publicysta, redaktor "Więzi", współpracownik Deon.pl, "Tygodnika Powszechnego" i "W drodze", twórca projektu Kościół dla mniej praktykujących na FB. Twitter: @Konrad_Sawicki
Skomentuj artykuł