Każdy ma prawo być zmęczony robieniem dobra
Staramy się wychowywać nasze dzieci na hojnych, empatycznych, wrażliwych ludzi. I pękam z dumy, gdy widzę, jak bez cienia zastanowienia uszczuplają swoje skarbonki, jak taszczą do szkoły te mąki, makarony, proszki do prania, „góry grosza”, pampersy, jak segregują ręczniki i kocyki, by zanieść je do schroniska, jak malują kartki na kiermasze i wypiekają o 6.30 rano pierniczki. Jednocześnie widzę, jak bardzo przytłacza je skala potrzeb tego świata. Dlatego przypominam im, że nie damy rady wszystkiego naprawić. I podkreślam, że... pomaganie męczy. Bo warto o tym głośno mówić.
„Mamo, to jest takie straszne. Dlaczego jest tyle biednych na świecie!!! Proszę, weźcie wszystkie pieniądze z mojej koperty i dajcie tym, co potrafią pomóc, ale skutecznie!” – nasza ośmioletnia córka wpadła do kuchni po przyjściu ze szkoły i nawet nie zdejmując butów, przytuliła się bardzo mocno. Co ją tak poruszyło? Kolejna zbiórka na rzecz potrzebujących ogłoszona w szkole…
Wspieranie innych jest bardzo dobre i bardzo absorbujące
Od początku grudnia, a minęło przecież zaledwie 6 dni, wzięliśmy już udział (jako rodzina) w 18 charytatywnych inicjatywach. Nie pisze tego, by się chwalić, tylko by zasygnalizować skalę. Nie ma dnia, by na naszych komunikatorach szkolno-przedszkolnych nie pokazało się jakieś nowe ogłoszenie o potrzebujących czy zaproszenie do udziału w tym czy innym kiermaszu „na rzecz”. W rodzinie wielodzietnej, takiej jak nasza, gdzie obecnie trójka dzieci uczęszcza do placówek publicznych, grudzień oznacza nieustający ciąg akcji, w które zawsze warto i trzeba się w jakiś sposób zaangażować, choć – umówmy się – bywa to mocno absorbujące.
Staramy się jednak wychowywać nasze dzieci na hojnych, empatycznych, wrażliwych ludzi. I pękam z dumy, gdy widzę, jak bez cienia zastanowienia uszczuplają swoje skarbonki, jak taszczą do szkoły te mąki, makarony, proszki do prania, „góry grosza”, pampersy, jak segregują ręczniki i kocyki, by zanieść je do schroniska, jak malują kartki na kiermasze i wypiekają o 6.30 rano pierniczki, by sprzedawać je pod kościołem w niedzielne przedpołudnie. Jednocześnie widzę, jak bardzo przytłacza ich skala potrzeb tego świata. Dlatego – paradoksalnie – w ostatnich dniach dość często mówię do nich: „pomyśl o sobie”, „to nie jest wasz problem”, „nie damy rady wszystkiego naprawić”. I podkreślam – także sobie! – że pomaganie męczy i warto o tym głośno mówić.
Mądry balans między ofiarnością a zobojętnieniem
Te komunikaty uważam za kluczowe, choć pozostają tylko słowami i – szczerze powiedziawszy, póki co – nie bardzo chronią nasze dzieci przed poczuciem bezsilności i frustracji. Ba! Sama momentami czuję się, jakbym szła nad przepaścią, balansując na bardzo rozchwianej linie. Nauka stawiania granic jest bardzo karkołomna. Jak nie zgasić ducha ofiarności, a jednocześnie nie zarazić bakcylem zobojętnienia? Osobiście odpowiedzi na to pytanie szukam w Słowie Bożym, ot, choćby w ewangelicznej scenie rozmnożenia chleba (Mt 15, 29-37). I kiedy po raz kolejny przy stole pojawia się temat potrzebujących, zwracam uwagę dzieci na dwa aspekty.
Po pierwsze, na oczywisty fakt, że siedem chlebów i parę rybek symbolizuje naprawdę niewielkie „coś” wobec tłumu głodnych ludzi. To piękny i trafny obraz na grudniowy szał charytatywnych możliwości. Dobitnie przypomina mi, że przez nasze maleńkie, niewielkie coś, może dokonać się cud. Tyle, że nie wolno nam stracić z oczu jednego: tego cudu dokonują ręce Jezusa. Ludzkie służą tylko do przekazywania dobra pochodzącego od Boga! Bliska mi osoba, bardzo zamożna i nieustająco odpowiadająca na rozmaite potrzeby biednych, powiedziała mi kiedyś: „Wiesz, ja się czuję tylko takim dystrybutorem tych pieniędzy. Dostałam talent do pomnażania, ale ja wiem, że one nie są tylko dla mnie”. Urzeka mnie ten obraz dystrybutora. Każdy z nas, na swoją miarę może takim „narzędziem” być i bardzo chcę, by moje dzieci wzrastały w takiej świadomości.
Każdy człowiek ma prawo być zmęczony robieniem dobra
Kiedy jednak rozmawiamy o pomaganiu, o dzieleniu się tym, co mamy, to pokazuję dzieciakom też jeden, maleńki szczegół. Ewangelista Mateusz we wspomnianym fragmencie (Mt 15, 29-37) zaznacza, że gdy tłum chromych, ułomnych, niewidomych przyszedł do Jezusa, ten … siedział. Wykorzystuję ten okruch, by uczyć dzieciaki, że każdy człowiek ma prawo być zmęczony. I że to normalne i naturalne – patrząc na skalę potrzeb, bied i niedostatków tego świata – że czujemy się przytłoczeni. Jezus jednak nie odwraca oczu ani nie odgania potrzebujących, tylko zabiera się do roboty. Co nie znaczy, że nie czuje zmęczenia czy irytacji (Mt 16!). I mówienie o tym otwarcie nie odbiera wartości dobru, które z Jego udziałem się dzieje. Urealnia za to życie i tworzy wentyl bezpieczeństwa.
O zmęczeniu trzeba mówić, bo w ten sposób najłatwiej ktoś ma szansę usłyszeć moje potrzeby. A stąd tylko krok do tego, by objawiła się moc wspólnoty. „Jedni drugich brzemiona noście” (Ga 6, 2)! W tej perspektywie przedświąteczny szał charytatywny jest więc dla mnie osobiście również szansą, bym z jeszcze większym szacunkiem i podziwem spojrzała na tych, którzy zajmują się pomaganiem innym nie od święta, nie przy okazji tej czy innej akcji, ale w cichej, systematycznej pracy i w codziennym wysiłku. Dlatego wśród naszych intencji modlitewnych sporo jest „dziesiątek” odmówionych za pracowników MOPS-ów, Caritasów, setek fundacji, DPS-ów czy domów zakonnych, w których siostry i bracia każdego dnia wspierają potrzebujących. Myślę i kieruję też oczy naszych dzieci na tych wszystkich rodziców opiekujących się swoimi (także dorosłymi!) dziećmi niepełnosprawnymi, na opiekunów osób starszych, upośledzonych, bezdomnych. Oni wszyscy na pewno też bywają zmęczeni. Chciałabym, by jak najczęściej słyszeli głosy wyrażające podziw dla tego, co robią. To też jest potrzebne!
A gdyby zacząć wymagać mądrego działania od posłów?
W tym całym adwentowym szaleństwie pomagania doskwiera mi w tym roku jeszcze jedna niepokojąca myśl. Do znudzenia powtarzam dzieciom: „Nie macie wpływu, że jest tyle zła na świecie” – i nie, nie dodaję machinalnie: „Możecie jednak zrobić wiele, by nie było go w Waszym życiu”. Zbyt dobrze wiem, że nie jesteśmy w stanie ani zapobiec, ani przewidzieć rozmaitych nieszczęść, które w jednym momencie mogą wszystko wywrócić do góry nogami. Z tyłu głowy krąży mi jednak smutna konstatacja, że jako dorośli naprawdę kiepsko sobie radzimy z mądrym i dobrym układaniem (czy lepiej: sprzątaniem) tego świata. Być może dlatego nie do końca zachwyca mnie rosnące zainteresowanie relacjami z obrad naszego Sejmu, które wyrastają do rangi nowych, internetowych virali. Bo jeśli sprowadzimy politykę tylko do memów, to jak przekonamy kolejne pokolenia Polaków, że warto się w nią angażować i że to ona daje najszybsze, konkretne narzędzia, by ograniczać biedę, nierówności społeczne i rozmaite kryzysy? Jak sami w to uwierzymy?
Żeby było jasne, nie mam nic przeciwko żartom i zabawnym komentarzom w przestrzeni publicznej. Nie opowiadam się też za żadną ze stron politycznych debat. Po prostu z niejakim zażenowaniem muszę przyznać, że nagminnie utożsamianie zachowań niektórych Posłanek i Posłów (ze wszystkich partii!) z przedszkolem wydaje się bardzo adekwatne i bardzo mnie to boli! Bo chciałabym móc powiedzieć dzieciom: „Wiecie, jest dużo biedy wokół nas, ale my, dorośli, robimy wszystko, by się z nią uporać. Zobaczcie, tutaj możecie posłuchać, nad jakim problemem obecnie pracują nasi przedstawiciele”. Niestety, od wielu lat nie mogę tak zrobić. Nawet jeśli politycy pracują nad jakimś problemem, to robią to w takim stylu, że nijak nie można ich stawiać za wzór, a do przestrzeni publicznej przedostają się raczej cięte bon moty niż merytoryczne informacje budujące poczucie bezpieczeństwa w obywatelach. Wiem. Popyt rodzi podaż. Ale ta myśl paradoksalnie też daję nadzieję. Może zamiast „beki” zacznijmy od mediów, którym poświęcamy naszą uwagę, wymagać „merytoryki”?
Sejm ukonstytuował się stosunkowo niedawno. To kolejna kadencja szans, byśmy my, wyborcy, oczekiwali od naszych polityków pracy i zachowań, które będziemy mogli naszym najmłodszym stawiać za wzór. Nic nie stoi na przeszkodzie, by zamiast przesyłania sobie kolejnego mema z obrad, wysłać do „swojego” posła zapytanie o to, jak postępy prac nad daną, ważną dla nas obietnicą? To przecież też może być bardzo konkretne wsparcie tych najbardziej potrzebujących! A nawet …hmmm… dobre postanowienie adwentowe?
---
Tekst ukazał się pierwotnie na blogu Agaty Rusek: dobrawnuczka.blog.deon.pl
Skomentuj artykuł