Konkubinatowy strzał w stopę
Billboardy z walącym po oczach hasłem "Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż!" musiał wymyślić ktoś, kto kompletnie nie rozumie, że Ewangelia jest Dobrą (a nie złą) Nowiną, a straszenie ludzi i wrzeszczenie na nich, to najgorszy z możliwych pomysłów na ewangelizację.
Wyobraźmy sobie taką sytuację. Na skrzyżowaniu stoi prostytutka. Podchodzi do niej mężczyzna i bardzo dosadnie mówi jej, kim ona według niego jest i co myśli o jej zajęciu. Dziewczyna czuje się zmieszana z błotem. On zostawia ją w takim stanie. Dumny z siebie - no bo przecież powiedział jej prawdę prosto w twarz - odchodzi. Jest przekonany, że wypełnił swój moralny obowiązek.
A teraz przenieśmy się do realnego świata. Na ulicach naszych miast pojawiły się billboardy z hasłem "Konkubinat to grzech. Nie cudzołóż!". Oprócz napisu jest jeszcze zdjęcie dwóch dłoni, które łączy owinięty wokół palców wąż. Za akcją stoi Ośrodek Duszpasterstwa Rodzin działający przy Episkopacie Polski. Z formalnego punktu widzenia kampanii trudno cokolwiek zarzucić. Konkubinat faktycznie jest nieuporządkowaną relacją, a cudzołóstwo jest grzechem.
Problem tkwi w szczegółach. Zadaniem Kościoła nie jest kontrolowanie ludzi w duchu skrajnego formalizmu. Chrześcijaństwo z kolei nie jest jakimś opresyjnym systemem z nagrodami i karami, w którym musimy na wszystko sobie zasłużyć, a jak jesteśmy niegrzeczni, to zły Bóg się na nas wkurza i zaczyna się na nas mścić.
Nie chodzi o to, żebyśmy rozmywali nauczanie Kościoła o grzechu i likwidowali przykazania. Jednak trudno mi sobie wyobrazić, żeby ta kampania przyniosła jakiekolwiek dobre efekty. I wcale nie martwię się o zły PR i pogorszenie wizerunku katolicyzmu w społeczeństwie. Zdecydowanie poważniejszym problemem jest to, że akcja przygotowana na zlecenie ośrodka związanego z Episkopatem ma niewiele wspólnego z chrześcijańską logiką docierania do człowieka z Dobrą Nowiną.
Jeżeli naprawdę nam na kimś zależy, najpierw powinniśmy próbować podzielić się z nim fundamentalną prawdą, która mówi, że Bóg go kocha za darmo, że wszystko jest mu dane z łaski, na nic nie musi sobie zasłużyć. Dopiero kiedy to do niego dotrze, pojawia się jakaś sensowna perspektywa zrozumienia, czym jest grzech. Takiego efektu nie osiągniemy za pomocą krzykliwych billboardów. Tu potrzeba przestrzeni do rozmowy, wysłuchania drugiego człowieka, zrozumienia przyczyn jego zachowania.
Łatwo jest mówić do kogoś, że jest grzesznikiem. Zdecydowanie trudniej jest skutecznie zachęcić do tego, żeby zmienił swoje życie. Jak to robić? Gdzie szukać wzorów? Warto zauważyć, że kiedy Jezus mówi o małżeństwie, to nie zaczyna od cudzołóstwa (o nim wspomina na drugim miejscu), ale wychodzi od komunikatu pozytywnego: "Czy nie czytaliście, że Stwórca od początku stworzył ich jako mężczyznę i kobietę? I rzekł: Dlatego opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwoje, lecz jedno ciało".
Nie chodzi o to, żeby bagatelizować problem konkubinatu, ale zastanowić się, gdzie są przyczyny jego popularności. Czy problemem nie jest to, że nie potrafimy pozytywnie przyciągać - to znaczy mówić o małżeństwie tak, żeby było to atrakcyjne? Wielokrotnie słyszałem od znajomych, że nikt i nigdy nie wytłumaczył im w kościele, dlaczego małżeństwo jest tak ważne, co jest w nim pięknego i czemu warto świadomie wejść w ten sakrament. Albo o co chodzi z tym seksem przedmałżeńskim i nie mieszkaniem na kocią łapę. Efekt jest taki, że młodzi mieszkają razem przed ślubem lub w ogóle się nie pobierają, bo nikt nie dostarczył im przekonywujących argumentów za tym, że ślub cokolwiek zmienia.
Wiem, że da się inaczej. Przykładem może być cykl spotkań Pomarańczarnia, które przez kilka lat odbywały się w krakowskim klasztorze dominikanów. Co tydzień, w piątkowy wieczór, kilkaset osób spotykało się, żeby posłuchać, jak Adam Szustak OP mówi o relacjach, budowaniu związków i małżeństwie. Takich inicjatyw jest coraz więcej - dobrze prowadzone kursy przedmałżeńskie, innowacyjne rekolekcje dla małżeństw, sensowni duszpasterze rodzin - ale niestety pozytywna i atrakcyjna narracja w tym temacie jest wciąż rzadkością.
Na koniec jeszcze mały smaczek. Szczególnie dla tych, którzy myślą, że troska o atrakcyjność głoszenia jest czymś mało ważnym. Oddaję głos św. Franciszkowi Salezemu (doktorowi Kościoła!). Jest to fragment listu do pewnego pisarza: "Muszę powiedzieć, że znajomość poczucia humoru świata, którą codziennie pogłębiam, sprawia, iż gorąco pragnę, aby Boża dobroć natchnęła kogoś do pisania zgodnie z panującym w świecie gustem. Chcę rzec, drogi Panie, że gdybyście zechcieli przedstawić swą argumentację oraz traktować o rzeczach pobożnych i świętych w sposób pociągający za sobą ciekawość współczesnych umysłów, to odciągnęłoby je to i oderwało od lektury złych powieści oraz tylu innych głupstw, połknęłyby bowiem bez problemu haczyk, który wyciągnąłby je z morza grzechu na łódź cnoty".
Powiem wprost i zdecydowanie. Uważam, że ta kampania jest strzałem w stopę. Jeśli naprawdę chcemy coś zmienić, jeśli zależy nam na osobach żyjących w konkubinatach, to skoncentrujmy się na sensownym promowaniu małżeństwa, a nie krzyczeniu i straszeniu grzechem. Zamiast rzucać kamieniami, postarajmy się ludziom pomagać.
Skomentuj artykuł