Ksiądz słucha Maty
Kilka tygodni temu odważną „Patointeligencją” kazał wychodzić ze strefy komfortu. Dziś z jeszcze większą odwagą przyznaje: „choć gołym okiem widzę, że gdzieś łączy się niebo i ziemia / To wciąż jest daleko i bardzo się boję że w końcu opadnę z sił”. Modlitwa Maty jest pełna tęsknoty za Bogiem bliskim, czułym i troskliwym.
Pierwsza klasa gimnazjum, rekolekcje szkolne. Po naukach idziemy do kościoła – jest wciąż w budowie, więc zamiast posadzki tylko beton. Adoracja Najświętszego Sakramentu. Nie do końca rozumiem o co chodzi, klęczę z przodu, więc co chwila obracam się za siebie, żeby sprawdzić, czy można już usiąść. Dwa takie przedpołudnia, po godzinie. Dla chłopaka ze zwykło-katolicko-niedzielnej rodziny nic nadzwyczajnego, może poza bolącymi kolanami.
To wspomnienie przechowuję wciąż jak obrazek w brewiarzu serca, bo tamte przedpołudnia okazały się dla mnie kluczowe. Nie wiem, naprawdę nie wiem, co się wtedy stało – nie było żadnych poruszeń serca, żadnych spoczynków w Duchu, żadnych atrakcji – a jednak te dwa przedpołudnia zmieniły sporo w moim życiu. Wlały mi w serce wiarę, dodały odwagi, by się modlić, by odkrywać Pana Boga. Nie, nie było też później jakichś szalonych fajerwerków – po prostu odkrywanie z zachwytem, że On jest. Dlaczego tak, dlaczego wtedy – chyba jako gimnazjalista się nad tym nie zastanawiałem. Dopiero później, gdy zostałem księdzem, to pojawiły się w moim sercu te pytania. Jak to jest, że wtedy wiara się rozbudziła w moim sercu, jak to jest, że nie zgasła mimo wielu podmuchów gimnazjalno-licealnych? Dlaczego we mnie coś zapłonęło, a w niektórych kolegach i koleżankach z klasy nie? Czy jest jakaś niezawodna metoda, która gwarantuje rozpalenie wiary?
Pierwszy raz zabrzmiały we mnie te pytania, chyba gdy zacząłem uczyć w szkole średniej – byłem świeżo po święceniach, pierwsza parafia i pierwsze nadzieje. Ze zdumieniem słuchałem maturzystów, którzy przyznawali, że tak, kiedyś byli wierzący, jeździli na rekolekcje z siostrami, ale coś się stało i teraz już nic. Patrzyłem na nich i pytałem Boga, czym jest to „coś”, i prosiłem, żeby tej wiary im przymnażał. Rytm tych pytań podskórnie prowadził mnie w pierwszych duszpasterskich szlifach, wiem, że moi koledzy też z podobnymi pytaniami się zmagali. Z nową mocą uderzyły mnie te pytania o „sposoby na wiarę”, gdy wszedłem na pierwsze lekcje do gimnazjum i podstawówki jako prefekt szkół katolickich. Na szkolnym holu św. Stanisław Kostka, co tydzień Msza św., w sercach dużo pytań o wiarę i o to, co to znaczy katolickie. Prefektem jestem trzeci rok i wciąż nie wiem, jak tak naprawdę być świadkiem wiary, jak słuchać zwątpień uczniów, jak przeprowadzić ich przez ten moment dorastania, gdy czasem się wiara gdzieś gubi. Choć – czy gubi się tak naprawdę? To kolejne pytanie, wypisane niespodziewanie (żółtym flamastrem) przez Matę (tak, tego od „Patointeligencji”), którego „Żółte flamastry i grube katechetki” zapętlam cały dzień i przy każdym przesłuchaniu serce drży.
Na debiutanckim albumie Maty ta piosenka pojawia się po głośniej „Patointeligencji”. Niejako intrem staje się cover „Hallelujah” Cohena, jedno z zaskoczeń na płycie. Po krzyku przychodzi wyciszenie – wyciszenie, które prowadzi tam, gdzie kiedyś, za dzieciaka, przychodziło ukojenie. W czas, gdy „nie trzeba aż tak bardzo pościć jak dorośli”. „Żółte flamastry i grube katechetki” to modlitwa, która wyrasta ze wspomnień katolickiej szkoły – tym bardziej jest dziś mi, prefektowi, tak bardzo bliska. Spokojny, trochę mglisty bit jest właśnie jak wspomnienia z dzieciństwa – nienachalne, ale brzmiące echem w sercu.
Zaczyna się zupełnie zwyczajnie: kredki, piórnik z Messim i uczenie się do każdej kartkówki – tęsknota za porządkiem, za pewną prostotą i naiwnością bycia dzieciakiem. Chwilę później wspomnienia zapełniają się czytaniem Starego i Nowego Testamentu, kazaniami i mszami. Nawet jeśli jest poranna musztra, to pada wreszcie „amen” i siostry robią tosty, a to, co zostanie oddają bezdomnym. Słowo staje się ciałem i Bóg naprawdę jest bliski, prosty: „A pamiętasz jak nieraz przed spaniem rozmawialiśmy o przeróżnych rzeczach i czasem głupich nawet”. Chwilę później dodaje: „kładłem w tobie nadzieję i wiarę jak łokcie na parapet”, co jest jedną z najbardziej rozkładających na łopatki metafor relacji z Jezusem, jakie znam – oto nadzieja i wiara są oknem, przez które patrzy się na świat.
"Modlitwa Maty pełna jest tęsknoty za Bogiem bliskim, Bogiem czułym i troskliwym"
Ale to jednak wspomnienia. Z nich wyrasta modlitwa, razem z nią postanowienia. Oto wchodzący w dorosłość chłopak, który kilka tygodni temu odważną „Patointeligencją” kazał wychodzić ze strefy komfortu, z jeszcze większą odwagą, jeszcze większą prostotą przyznaje: „choć gołym okiem widzę, że gdzieś łączy się niebo i ziemia / To wciąż jest daleko i bardzo się boję że w końcu opadnę z sił”. Modlitwa Maty pełna jest tęsknoty za Bogiem bliskim, Bogiem czułym i troskliwym. To wołanie niezwykle mocne w formie i treści: „teraz błagam, ty też mnie pocałuj, bo czekam na sygnał by wstawać / (…) / teraz dotknij mnie, jeśli mnie słyszysz, bo tak bardzo chciałbym wiedzieć że patrzysz”. I w sercu tli się wiara, dawne ścieżki może i zarosły, ale ślady nie wszystkie jeszcze przykryte trawą, skoro w refrenie Mata postanawia: „choć w sumie znam więcej dowodów na to że wcale cię nie ma / To postaram się żyć tak jakbyś był”.
Dla mnie, księdza prefekta, modlitwa Maty jest ponowieniem pytania, o kształt katolickiej szkoły. Jaki ma mieć rytm, jak rozłożone mają być akcenty, by praktyki religijne nie były radością dla wierzących, a dla pozostałych jedynie obowiązkiem. Jak prowadzić uczniów, by w dorosłość wchodzili z tą wiarą dziecka – nie naiwną, ale prostą. Jak nie komplikować, jak dodawać nadziei. Z tych pytań układa się cała litania, a więc po prostu moja własna modlitwa. Bo przecież to nie jest tak, że ze święceniami mijają wątpliwości, znikają znaki zapytania. Co z nimi robić? Rozmawiać z Jezusem przed snem i kłaść nadzieję w Niego, jak łokcie na parapet.
Mata dopisuje ważną kartkę do polskiego modlitewnika popkulturowego. Jego „Żółte flamastry i grube katechetki” są na kolejnej stronie, tuż po „Bogu” T.Love (ostatnio tak pięknie przypominał to Dawid Podsiadło), zmaganiach z religią Spiętego z Lao Che i bluesowych modlitwach lat 70. i 80. To tak bardzo szczere wyznania, że można się wciąż nimi inspirować, zwłaszcza, gdy serce niespokojne szuka Boga czasem po omacku. Albo gdy wiara staje się po prostu ufaniem, że On może gdzieś tu jest.
Benedykt XVI, jeszcze jako kard. Ratzinger, w jednym z wywiadów przywoływał ocaloną przez Bubera opowieść chasydzką: pewien uczony miał zamiar w dyskusji pogrzebać wielkimi argumentami wiarę pewnego rabina. Ale rabbi na przybysza nie zwrócił nawet uwagi, pogrążony w lekturze. Oderwawszy się od niej na chwilę, rabbi popatrzył na uczonego i powiedział: „A może to jednak prawda” – owo „może” skruszyło serce uczonego. Owo „może” brzmi też z nadzieją u Maty: „jakbyś był”. Tej nadziei łapali się przed Matą inni, wśród nich choćby Mała Teresa, która w nocy wiary po prostu ufała, że On naprawdę jest.
Wierzę, że to „może”, że to „jakbyś był” naprawdę może ocalić życie. Nad ranem patrzę przez okno i rozmawiam o przeróżnych rzeczach z Nim – i wiem, że to echo tamtych gimnazjalnych rekolekcji. I dzień po dniu odkrywam, że wobec litanii moich pytań zostaje czasem tylko pełne zaufania trwanie w modlitwie, którą jest codzienność.
Skomentuj artykuł