Kto następny?

Fot. H.i.Kurucan / Depositphotos.com

Jest taki specyficzny rodzaj milczenia, który towarzyszy dwóm bardzo konkretnym sytuacjom: gdy ktoś sponiewiera sakrament kapłaństwa albo małżeństwa. I nie chodzi o milczenie w znaczeniu ukrywania czegokolwiek, ale o ciężką ciszę, która zapada, gdy się w środowisku wierzących poruszy temat zdrady.

Jest w tym milczeniu rozczarowanie. Jest strach: kto będzie następny? Czy to naturalna kolej rzeczy, a my po prostu jeszcze o tym nie wiemy, bo nie doszliśmy do tego etapu?

Strach szczególnie widać u kapłanów, którzy inaczej niż małżonkowie ze swoimi kłopotami chcą sobie na ogół radzić sami i nie zawsze mają z kim porozmawiać. Choć podobnie bywa i w małżeństwie, gdy między kochających się ludzi wkrada się po cichutku dystans i przekonanie, że już nie da się rozmawiać, że nie ma sensu, że nie ma o czym, że każda rozmowa zamieni się w kłótnię.

DEON.PL POLECA

Ciężka cisza w obliczu złych wiadomości o kimś innym to czasem znak, że ten proces może już się u kogoś zaczął: że występują pierwsze dyskretne oznaki, które się jednak ignoruje, bo to na pewno tylko chwilowe, przejdzie, trzeba odpocząć, po urlopie będzie lepiej, jak zmienię pracę, jak zmienię parafię, jak skończymy budować dom, jak skończy się ten ważny projekt, jak dzieci urosną, jak biskup się zmieni…

A przecież zaczyna się od drobiazgów i to właśnie ich ignorować nie wolno, żeby się nie okazało, że jest za późno. Trzeba siebie pilnować i co miesiąc pytać: gdzie w tym miesiącu były moje priorytety? Czy to na pewno był czas z osobą, którą wybrałem, wybrałam sobie na życie?

Od braku czasu na relację zaczyna się równia pochyła. Drobne progi zwalniające nie pomogą. Raczej podpowiadają, kto będzie następny. Który kolejny ksiądz zostanie wysłany na odwyk, wyrzucony ze zgromadzenia za zgorszenie, które kolejne katolickie małżeństwo się nagle rozpadnie, budząc zdumienie i smutek w środowisku.

Nie można zostawiać powołania na ostatnim miejscu, łudząc się, że nam się nie przydarzy to, co właśnie przydarzyło się innym. Że skoro już je mamy, to sam fakt bycia powołanym do kapłaństwa, do małżeństwa, sam sakrament załatwi za nas wszystko, ustrzeże przed najgorszym, uchroni przed smutnym końcem. Tyle razy słyszałam to porównanie: powołanie jest jak sadzonka pięknego drzewa i trzeba o nią dbać, by wyrosło, nie zmarniało. Jest mądre. Pokazuje, że sakrament to początek, a potem jest praca.

I może dlatego to się tak czasem kończy, może dlatego powołanie się tak źle czasami kojarzy: że od razu wyobrażamy sobie wysiłek, ciężką pracę, którą trzeba włożyć w rozwijanie powołania, od razu przychodzą na myśl wszystkie rzeczy, z których trzeba zrezygnować, czas, który trzeba wyrwać z innych rzeczy i miejsc. A przecież powołanie to coś, co jest bardzo nasze, co sprawia nam radość, co lubimy i z czego się cieszymy. Więc co sprawia, że powolutku zamienia się w ciężar? Kiedy to się dzieje? Dlaczego adoracja albo małżeńska randka stają się przykrym obowiązkiem, zamiast być wyjątkowym spotkaniem, którego nie możemy się doczekać?

Może dzieje się tak, gdy damy sobie wmówić, że skoro wszystkim wokół jest ciężko i źle, to nam nie może być inaczej? Może kiedy uznamy, że nie wypada być szczęśliwymi, skoro wszyscy wokół narzekają na ograniczenia i trudności, gdy sami zrezygnujemy z myślenia o kapłaństwie, o małżeństwie jak o drodze rozwoju przynoszącej satysfakcję i spełnienie? Gdy uwierzymy innym, że „życie nie jest takie różowe”, „nikt nie rozwiąże twoich problemów”, że „nie masz na to wpływu, to się nawet nie wysilaj”, „na takie problemy nie ma siły” i że „nie ma się co łudzić, każdy w końcu się poddaje”?

A może to wtedy, gdy nie dbamy o drobiazgi: o to, jakim tonem do siebie mówimy. Ile czasu oddajemy internetowi schowanemu w smartfonie, a ile żywym ludziom będącym na wyciągnięcie ręki. Gdy wiecznie nie mamy dobrego momentu, bo ważniejsze wydaje nam się to, co pilne, co krzyczy, by zająć się tym już, natychmiast – a miłość przecież poczeka, jeśli jest prawdziwa. Bóg zawsze będzie mieć czas, zrozumie, dlaczego dziś nie miałem dla Niego ani chwilki. Żona mnie nie zostawi, jak nie pójdziemy w tym tygodniu na randkę, ani w następnym, ani przez kolejny rok, kilka lat. Mąż mnie nie porzuci, jak dokończę jeszcze tylko ten jeden projekt, zarwę jedną noc, wyjadę na jeszcze jeden weekend…

Takie myślenie to zwyczajne oszustwo. A oszukiwanie się w ten sposób sprawia, że radość z powołania gaśnie i wydaje się niemożliwe, żeby ją znowu rozpalić. Przychodzą rozczarowania, gorzkie słowa. Wtedy do serca powolutku, po cichu wkradają się wątpliwości. Może to nie było prawdziwe powołanie? Może ja nie jestem wystarczająco dobry, wystarczająco dobra? Może jestem tak bardzo do niczego, że to nie ma prawa wyjść i to cud, że nikt jeszcze tego nie odkrył? Może to ja będę następnym księdzem, który… Następnym mężem, który… Następną taką żoną? Może mnie też to czeka, tylko jeszcze tego nie widzę? Może tylko nielicznym się udaje, a ja nie należę do tego uprzywilejowanego grona? Może to łaska, którą nie każdy dostaje?

Te myśli podkopują naszą pewność, studzą żar serca, wywołują chłód i odsuwają na dystans od tego, co przecież kochaliśmy, co dalej kochamy, tylko tak jakby… mniej.
Trudniej.

Dlatego ważne są drobiazgi. Wierność w małych rzeczach. Troska o czas, o jakość słów, o życzliwość, zrozumienie. Przebaczanie – sobie i drugiemu. Ważne są te wszystkie proste gesty, które zastąpią słowa w wyrażaniu miłości. Bez nich szybko zaczniemy się zastanawiać, kto będzie następny i czy przypadkiem nie ja.

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Poza pisaniem ogarnia innym ludziom ich teksty i książki. Na swoim Instagramie organizuje warsztatowe zabawy dla piszących. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem. Jest żoną i matką. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając dobrych historii. W Wydawnictwie WAM opublikowała podlaski kryminał z podtekstem - "Ciało i krew"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Kto następny?
Komentarze (2)
AM
~Andrzej Mackiewicz
13 sierpnia 2022, 19:19
W jakiś sposób po ludzku / psychologicznie/socjologiczne "te" różne przejawy kryzysów (zdrad, zaniedbań, złych wyborów) ROZUMIĘ. Ale najbardziej trudno mi zrozumieć te MACHANIZMY WYPIERANIA, KŁAMSTWA (zazwyczaj ... (prawie) do końca ... . Tak ludziom zależy na "dobrym imieniu" / FASADZIE / fałszywym "ja" ??? Nie potrafię się odnaleźć w takiej rzeczywistośi ... . I nawet nie tylko chodzi o to, że popełniam (po części zapewne tak) ... grzech "sądzenia innych" ... . Może inni mieli tak trudne/specyficzne dzieciństwo, że musieli kłamać aby przetrwać ?
AM
~Andrzej Mackiewicz
16 sierpnia 2022, 09:56
Z artykułu Onetu na temat (byłego prezbitera) Pawła Kani ... : "(...) W ocenie okresowej, jakiej poddawani są wszyscy osadzeni, więzienny wychowawca Kani i oddziałowa psycholog napisali zaś: "Nie zgadza się z zarzutami, za które został skazany, przedstawia własną wersję wydarzeń". W konkluzji przeczytać można, że przyczyny, dla których były ksiądz odbywa karę w oddziale terapeutycznym zamkniętego zakładu karnego, nie ustały: "Po przeanalizowaniu pozytywnych i negatywnych czynników prognostycznych prognozę kryminalistyczno-społeczną określam jako negatywną"."