Ludzka twarz więcej warta od koloratki. Lekcja "Bożego Ciała"
Film Jana Komasy skonfrontował mnie z uniwersalnym złem, takim, którego dopuszczamy się wszyscy. Nie ma wyjątków. Niby Kościół też to powtarza od wieków; w końcu wiemy, że Jezusa nie skazano za niewinność, lecz za nasze winy. Komasa jednak nie szuka tej prawdy w kontrastach, zestawiając grzesznika z czystym Bogiem, ale w podobieństwach. Ksiądz-oszust jest każdym z nas. Polecam film odważnym, bo wiem, że nie jest dla każdego.
Ta historia, żywcem wyciągnięta z „Bożego Ciała”, wydarzyła się kilka lat temu. Choć to przecież film był drugi, wzorując się na niej. Pamiętam ją z radia, gazet i telewizji. Do niewielkiej miejscowości nieopodal Grójca przybyło dwóch księży. Zadomowili się tam, udzielali sakramentów, zbierali datki. Wkrótce jednak wyszło, że są przebierańcami. Biskup rozkazał, aby sakramenty przyjąć raz jeszcze i sprawa „się rypła”, bo media podchwyciły temat. O Mogielnicy mówiono wiele – jedni z podziwem, inni z przerażeniem. Sami mieszkańcy mieli do dziennikarzy jednak żal, ale przede wszystkim o to, że ich kochane miasto przedstawiali jak zabitą dechami wieś. Do księży, którzy okazali się oszustami, już nie. „Dawno u nas takiego księdza nie było. Taki serdeczny, w rękę na powitanie całował. Dogłębnie mówił, aż za serce chwytało. W końcu trafił do nas ksiądz, co kazania umie głosić” – wspominała go ciepło jedna z parafianek. „Babeczki go lubiły. Do spowiedzi chodziły, bo ponoć taki wyrozumiały był. Ale ja też nic do niego nie mam. Swój chłop. Przyszedł po kolędzie, pomodlił się, gorzałki napił. Bynajmniej, żadnej krzywdy nie czuję” – dodaje jakiś mężczyzna. Ludzka twarz więcej warta od koloratki i święceń. Myślących podobnie było więcej.
Wspominam tamte wydarzenia, bo miałem okazję zobaczyć przedpremierowo film „Boże Ciało”. Wiele zrozumiałem. O takich filmach chciałoby się powiedzieć, że są z krwi i kości – do bólu szczere. Ale co to właściwie znaczy? Na przykład to, że dotykają rzeczywistości bez znieczulenia, wiernie odwzorowują wszystkie jej walory i defekty, nie popadając jednocześnie w dokumentalizm. Wychodziłem z kina w milczeniu i z „dziurą w głowie”. Film Jana Komasy skonfrontował mnie z uniwersalnym złem, takim, którego dopuszczamy się wszyscy. Nie ma wyjątków. Znajdziemy w nim prawdę o człowieku, którego można nazwać „każdym” i „nikim”. Jaka jest ta prawda? Wszyscy jesteśmy „umoczeni”... Niby Kościół powtarza to od wieków; w końcu wiemy, że Jezusa nie skazano za niewinność, lecz za nasze winy. Komasa jednak nie szuka tej prawdy w kontrastach, zestawiając grzesznika z czystym Bogiem, ale w podobieństwach, pokazując, że „synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światła”. I to jest lekcja pierwsza.
Chciałbym podziękować twórcom, bo zapewnili mi kawał dobrych „rekolekcji”. Mam zbyt mało odwagi, by nazwać siebie osobą wierzącą, ale jako człowiek poszukujący nie mogłem nie odnieść filmu do rzeczywistości wiary. Każdy z nas przecież wierzy w coś lub w kogoś i świetnie to widać choćby w głównym bohaterze – Danielu. On wierzył w lepszy świat za murami zakładu poprawczego. Sam trafił pomiędzy ludzi, którzy najbardziej wierzyli we własną sprawiedliwość i osądy. Wszyscy jednak popełniają ten sam błąd, oczekują czegoś nowego, postępując wciąż po staremu. Dlaczego Daniel skłamał i brnął dalej, uwiarygodniając swoje fałszywe kapłaństwo? Bo tego nauczył go poprawczak, który tak bardzo przecież chciał zostawić za sobą. Parafianie z kolei za sobą chcieli zostawić ból, ale nie byli w stanie wybaczać – sobie, innym. Stali się ofiarami własnej małostkowej i ograniczonej sprawiedliwości. Takie to ludzkie. Koniec lekcji drugiej u Komasy.
Lekcja trzecia: „choć źli jesteście, potraficie czynić dobro”. Młody chłopak trafia do ludzi, którzy z miejsca obdarzają go zaufaniem przez fakt posiadania fałszywej koloratki. Zaczyna ich testować, badać granice, bawi się ich zranieniami. W końcu dostrzega osamotnienie tych ludzi, a to uczucie, które on bardzo dobrze zna. Może dlatego budzi się w nim współczucie? A może to zwykłe ego, które każe mu wziąć sprawy w swoje ręce – tego nauczyło go życie. Ale co on właściwie może im dać po poprawczaku, same traumy i ciągnące się za nim przekleństwa. Dzieli się więc prawdopodobnie jedynym dobrym doświadczeniem jakie zna. Nie sili się na teologiczne porównania, filozoficzne wywody, socjologiczne diagnozy. Jego dyplom zdobyty w tartaku nie przygotował go z tak światłych dziedzin. Ma jednak konkretne doświadczenie, boli – wykrzycz to, wyrzuć. Tym dociera do ludzi. Robi coś, czego nie potrafił zrobić ich proboszcz pochłonięty ukrywaniem przed światem własnych niepewnych emocji i wstydliwych historii. Nie ma spektakularnej przemiany głównego bohatera, ale jest w nim jakaś ujmująca szczerość. Kłamstwa napędzają go cały czas, ale pod koniec widzimy, że dostrzega też wyższe wartości. W końcu konfrontuje się ze złem ukrywanym na dnie szuflady. Nagle ofiary stają się katami – zupełnie jak w poprawczaku. A co się stanie, gdy jego szuflada zostanie wystawiona na widok publiczny? To już trzeba zobaczyć samemu. Wydaje się, że dobrze odebrał swoją własną lekcję.
Nie będę pisał więcej, bo łatwo wejść już w spoilery. A siłą tego filmu jest również zaskoczenie. Do mnie najmocniej przemówiły dwie sceny w konfesjonale, które spinają całość. Są bardzo oczyszczające. Film polecam odważnym, bo wiem, że nie jest dla każdego.
Wróćmy do historii z Mogielnicy. Długo zastanawiałem się, dlaczego mieszkańcy tak ciepło wspominają człowieka, który ich oszukał. I czy są w tym naprawdę aż tacy wyjątkowi? Myślę, że ta sytuacja mogła wydarzyć się w dowolnym innym miejscu Polski, a reakcje byłyby podobne. Koloratka może i otwiera wszystkie drzwi, ale to szczerość otwiera serca. Nawet ta zbudowana na kłamstwie.
„Wie pan, ja czegoś zrozumieć nie mogę. Niby złodziej, tak? A patrz pan, od nas koperty nie wziął. Czyli uczciwy też musi być trochę. Powiedział tak: Widzę, że bieda u was, ludzie. Pieniądze wam się przydadzą. A ja sobie jakoś poradzę”.
„Ksiądz, znaczy ten przebieraniec, to posiedział z pół godziny. Ludzie z wcześniejszych domów to już go gonili, bo późno było. Nasz wikariusz dawno kolędę skończył, a on dopiero w połowie. Bo usiądzie, porozmawia. A nie: raz, dwa, koperta i Bóg zapłać”.
Skomentuj artykuł