Wszystko, co istnieje, jest święte

Wszystko, co istnieje, jest święte

Wierzę, że gdzieś, nie wiadomo gdzie, w jakimś duchowym mateczniku, w jakiejś nowej Tebaidzie, nowym Nazarecie, Asyżu żyją święci, którzy rozmawiają z lwem, orłem, bawołem, człowiekiem.

Przyroda to przede wszystkim nadmiar i z trudem radzimy sobie z nazywaniem jej osobnych wcieleń, choć językowi dzielnie pomagają poeci i biolodzy, dostarczając niejako gotowych modułów do wyrażania naszych ekstaz, doznań półmistycznych i całkiem przyziemnych.

Wiemy już, że głos wilgi jest fletowy, przed zmierzchem słychać ćwir jaskółek, a na dziczym weselisku, czyli „huczce”, u progu zimy, choć nikt nas nie zapraszał, usłyszymy trzask łamanych gałęzi, pokwikiwanie trącanych i deptanych warchlaków, chrumkanie przestraszonych loch, rechtanie rozzłoszczonych odyńców. Nadmiar jest nie do wytrzymania, choć i tak mamy szczęście, że rzeczywistość dana nam jest w doświadczeniu niejednocześnie, dociera do nas w strzępach obrazów, migawkach z ogromnego reportażu stworzenia. Stąd pewnie potrzeba unieruchomienia tej obfitości we wspominanych przez Miłosza ręcznie kolorowanych albumach albo na naszych amatorskich fotkach. Każde spotkanie z nieobjętą przyrodą próbujemy ogarnąć i zrozumieć, dlatego zadajemy pytania: jak ona nas widzi, słyszy i czuje? Co chce nam przekazać?

Czy takie pytania to ogromna naiwność, czy tylko potwierdzenie tezy Sloterdijka, że „pierwotną wspólną aktywnością ludzką nie jest polowanie, seks, wychowanie dzieci i na pewno nie rolnictwo, hodowla czy przemysł, ale wytwarzanie oddźwięku między tymi, którzy żyją razem”? Oczywiście nasze apetyty na oddźwięk przekraczają granice ludzkiej wspólnoty i do świata pojętego jako ogromna komora akustyczna chętnie zapraszamy każdą formę życia. Pytamy, wysyłamy sygnały, a zarazem po dziecięcemu pragniemy, żeby „to” czuło, myślało i reagowało jak my. Może jednak przyroda to całkowita obojętność względem nas, nieowłosionych naczelnych?

Z ostatecznym werdyktem postanowiłem się wstrzymać jako szczery przyjaciel, nie wiem, czy udomowionych, ale na pewno oswojonych klasztornych psów, gołębi i koni oraz pilny czytelnik doskonałego przyrodniczego miesięcznika dla młodzieży „La Hulotte des Ardennes”, w którym zawsze i dużo na temat informacyjnego metabolizmu i dialogu między łosiem, mrówką i człowiekiem.

Zresztą i poeci nie są w tym względzie jednomyślni – mieszczuch Stanisław Barańczak w wierszu Łono przyrody skarży się ze smutkiem, że łono go nie chce. Trochę bardziej skomplikowana jest sprawa z Miłoszem, bo z entuzjasty ekologa przepoczwarzył się w dobrowolnego wygnańca z przyrodniczych rajów, gdy zauważył, jak bardzo podszyte są strasznym cierpieniem. Ale przyrodzie obcym nie był i nawet napisał gdzieś śmiało – bo się tego od niej dowiedział, że my dla psów igrających na pochyłych trawnikach jesteśmy jako bogowie. One w ten sposób na nas patrzą, uznając naszą wyższość i niedostępność intelektualną. Czytam tę frazę i myślę sobie, że rzeczywiście jesteśmy jako bogowie z całą ich kapryśnością, zazdrością, okrucieństwem i pamiętliwością, i często jest to jedyny komunikat, jaki do przyrody wysyłamy. Liczba psów, kotów, węży, ptaków usuwanych podstępnie z domów przed wakacjami czy małych kajmanów spuszczanych z wodą w klozecie może budzić trwogę. A że wśród okrutników są ludzie wierzący, świadczą psie warty czworonożnych wyrzutków zaciągane przed naszą aiguebellską bazyliką z nadzieją, że pani/pan skończy się wreszcie modlić, i weźmie na spacer, a potem pójdą do domu i będzie jak dawniej.

Historia pokazuje, że my, bogowie, łatwo igramy z istnieniem, choćby przez nieprzemyślane introdukcje wilków, danieli, niedźwiedzi do puszcz i lasów. Przyzwoitość nakazuje nam porzucenie roli prokuratorów w przebraniu troskliwych lekarzy psychiatrów, bo lepsi wcale nie jesteśmy i wciąż nas nie stać na ułożenie mądrej Wielkiej Karty Przyrody. Daleko nam nawet do naszych romantycznych przodków, bo ci przynajmniej wymyślili matecznik. Twór to dziwny, niby-raj, niby-piekło, miejsce narodzin i śmierci zwierząt, przestrzeń człowiekowi wroga i straszna, ale stanowiąca dla jego wyobraźni punkt odniesienia. Dorastając, tracimy wiarę w realne istnienie matecznika jako schronu i zwierciadła.

Wierzę, że napiszemy kiedyś Magna Charta Libertatis przyrody. Marzę, żeby rozpoczynała się od słów: „Wszystko, co istnieje, jest święte”. Wierzę, że gdzieś, nie wiadomo gdzie, w jakimś duchowym mateczniku, w jakiejś nowej Tebaidzie, nowym Nazarecie, Asyżu żyją święci, którzy rozmawiają z lwem, orłem, bawołem, człowiekiem, przygotowując szkic Magna Charta. A gdyby tak do pudła rezonansowego stworzenia zaprosić ponownie Boga? To dobra inwestycja, bo Bóg chętnie nauczy nas, jak postępować z niezgrabnie pięknym źrebakiem, bladym kwiatem derenia, pstrągiem, kryjącym się w głębinie rzeki, drzewem, które oddaje Mu chwałę przez bycie drzewem. Ale nie oczekujmy od Niego techniki spotkania z przyrodą, oczekujmy od Niego czegoś więcej: On chce, żebym został świętym, chce, żebym dowiedział się, kim jestem, i odkrył moje prawdziwe „ja”. Chce, żebym kochał Jego miłością.

W drodze do świętości wypadałoby jednak od czegoś zacząć, choćby to było uratowanie od śmierci z pragnienia korporacyjnej paprotki.

Ur. 1961. W latach 1980–1995 był dominikaninem w Polsce, w 1995 r. przeszedł do zakonu trapistów. Mieszka we francuskim opactwie Notre Dame d’Aiguebelle. Wydał m.in.: Listy do Lwa, Dziennik Galfryda, Inne sprawy, Kreski i kropki (razem z Wojciechem Prusem OP), Piosenkę humbaka. We Francji opublikował trzy książki dla dzieci niewidomych z własnymi, wykonanymi ręcznie ilustracjami do odczytywania przez dotyk.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Szymon Hołownia

Czy zwierzęta idą do nieba, a jeśli tak, to gdzie są, gdy my jesteśmy w czyśćcu? 
Czy jedzenie mięsa w poniedziałek, wtorek, środę, czwartek, sobotę i niedzielę to grzech i dlaczego? 
...

Skomentuj artykuł

Wszystko, co istnieje, jest święte
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.