Małżeństwo musi się zmieniać, inaczej miłość umrze
Mąż nie musi być całe życie taki, jak w dniu ślubu. Żona też nie. Jeśli są – to wcale nie jest dobry znak. Bo człowiek powinien się rozwijać. Zwłaszcza i przede wszystkim w małżeństwie.
Trwa Tydzień Małżeństwa, obchodzony co roku przed Walentynkami, jak zaproszenie do tego, by się swoim małżeństwem cieszyć dłużej niż tylko na jednej walentynkowej randce. To też czas, w którym można nabrać nadziei na to, że w naszym małżeństwie nie wszystko jest stracone, a kryzys nie musi być zagrożeniem i zwiastować końca.
Jest zupełnie inna niż wtedy, gdy ją poznałem
Niemal każdy, kto spędził w małżeństwie choć kilka lat, zdążył już doświadczyć poczucia… obcości. Pojawia się, gdy druga osoba w związku nagle zaczyna robić coś innego, nowego, niespodziewanego. I nie chodzi mi o negatywne przypadki wprost wskazujące na to, że dzieje się coś złego – uzależnienia, obojętność, sygnały, że druga połówka mnie zdradza. Chodzi o prosty efekt osobistego rozwoju: żona nagle zaczyna biegać, choć do tej pory nie biegała, albo w każdą środę wychodzi wieczorem na spotkanie kobiecego kręgu. Mąż wstaje bladym świtem, by przed pracą sklejać modele samolotów, albo zapisuje się na kurs inwestowania.
I wtedy w małżeństwie czuć różnicę. Jest inaczej. Dzieje się coś nowego, co w pierwszym momencie wyrywa z rutyny, niepokoi, może się wydawać zagrożeniem dla ustalonego już biegu spraw. A to właśnie jest moment, który może dla relacji małżeńskiej zrobić bardzo wiele dobrego.
Czy małżeństwo to przyjaźń, czy miłość?
Kiedyś w pewnym wywiadzie zostałam zapytana, czy małżeństwo to bardziej miłość, czy bardziej przyjaźń. Odpowiedziałam, że tym, co jest w małżeńskiej relacji wyjątkowe i fundamentalnie je tworzy, jest jedność. Miłość i przyjaźń biorą się z tej jedności. Brzmi zaskakująco, bo przyzwyczailiśmy się do myślenia, że pierwsza jest miłość, że to ona jest fundamentem i pierwszą przyczyną powstania małżeństwa. I tak jest. Ale sakrament sprawia, że wydarza się coś nowego, że małżonkowie „stają się jednym ciałem” – i choć pierwsze skojarzenie na ogół dotyczy najintymniejszego, fizycznego spotkania, to jedność dokonuje się na każdym poziomie: nie tylko fizycznym, ale psychicznym i duchowym. Jedność oznacza, że stanowimy razem coś nowego, trwałego, co się nie zmieni; jedność daje taką pewność, na której można spokojnie budować przyszłość.
Niestety, w czasach, w których nietrwałość związków staje się regułą, a nie wyjątkiem, ta pełna spokoju i twórcza perspektywa coraz częściej jest rzadkością.
Nierozerwalność to nie to samo, co nierozłączność
Jeszcze gorsze jest to, że istnieje w świadomości społecznej pewna iluzja: mówi ona, że małżeństwo, od kiedy połączy się dozgonnym węzłem, wszystko powinno robić razem. Razem jeść śniadania i kolacje, razem chodzić na spacery, razem wychowywać dzieci, mieć wspólne hobby i od momentu ślubu nie mieć już nic swojego. Tak często się interpretuje – zazwyczaj podświadomie – małżeńską jedność. Że skoro jedność, to nie ma już nic własnego, wszystko, co do tej pory było wartością i radością jednego, musi natychmiast stać się wspólne - albo zniknąć. Ta perspektywa jest straszna. I nie dziwi mnie, że ludzie próbują się przed takim roztopieniem w tym, co wspólne, zabezpieczyć w każdy możliwy sposób, również przez przekonanie, że związek zaczyna się i może się skończyć, jeśli tylko coś zaczyna iść nie po myśli jednej lub drugiej jego części.
Z drugiej strony spotykam często, zbyt często, żony rozczarowane tym, że mąż wciąż nie lubi tego, co one, że powinien się poświęcić, oglądać komedie romantyczne i jeść zupę brokułową, bo one też polubiły seriale s-f i kiełbaski z grilla (że sobie na taki stereotypowy przykład pozwolę). Równie często żalą mi się po cichu mężowie: że żona znalazła sobie nowe hobby, własnych przyjaciół, i czy to przypadkiem nie znaczy, że przestali być wystarczający? Czy to zwiastun końca ich małżeństwa? Czy pora na rozwód, bo już do siebie nie pasują?
Czy to, że mąż się zmienia, znaczy, że już mnie nie kocha?
Tak naprawdę za lękiem przed zmianą, która się w drugiej osobie dokonała, stoją dwa inne strachy. Pierwszy taki, że przestaję być ważny, przestaję być kochana. Drugi taki, że małżeński czas znowu skróci się do jeszcze bardziej niezbędnego minimum, wymuszonego przez codzienność. Najczęściej w pakiecie z tymi strachami pojawia się chęć sprawdzenia, czy są jest prawdziwe. Jeśli ona wychodzi co tydzień z koleżankami, to czy zamieni to wyjście na kolację ze mną? Jeśli on tak bardzo się wkręcił w tematy inwestowania, to czy zrezygnuje z zainwestowania pewnej kwoty, by zwyczajnie ją wydać na małżeński weekendowy wyjazd?
A jeśli nie zrezygnuje – czy to początek końca? Czy to ten kryzys, który musi przyjść, który jest nieuchronny i nieunikniony, który przydarza się komuś co chwila i musi przydarzyć się także nam?
Zmiana to nie koniec – czasem to najlepszy, nowy początek
Podkreślę: mam na myśli taką zmianę, która się wydarza na skutek osobistego rozwoju, odkrywania swojego potencjału i realizowania go, doświadczania radości z nowego - a nie zmianę na gorsze, potencjalnie destrukcyjną (choć i takie, dobrze przepracowane mogą przysłużyć się jakości małżeńskiej relacji).
Każda zmiana, która zachodzi w mężu lub żonie, ma wpływ na całe małżeństwo, ale nie każda jest zagrożeniem. Większość z nich może prowadzić do kryzysu, który dobrze rozumiany i przyjęty sprawia, że sytuacja rozwojowa się poszerza i dotyczy już nie tylko jednej osoby, która zmianę wywołała, ale obu. W odpowiedzi na bodziec następuje reakcja – która wiele może powiedzieć o jakości związku, o potrzebach i pragnieniach małżonków. Nowe hobby męża czy inny pomysł na siebie żony może stać się katalizatorem, który doprowadzi wreszcie do tego, że małżeństwo zacznie znowu rozmawiać ze sobą o sprawach ważnych, nie tylko o tym, co trzeba kupić, gdzie kogo zawieźć i kto znowu nie wyrzucił śmieci.
Wyjść z rutyny, znowu czuć radość z bycia razem
Jeszcze lepsze jest to, że zmiana, która się dzieje w życiu jednej osoby, może być inspirująca dla drugiej; nie chodzi o to, żeby mąż zaczął natychmiast biegać z żoną, by znowu wszystko było wspólne – ale może zacznie się umawiać z kolegami na rower, zainspirowany do dbania o swoją kondycję? Może żona, zainspirowana przez nową pasję męża uczącego się, jak dobrze zarządzać pieniędzmi, zacznie lepiej wykorzystywać budżet, który ma do dyspozycji?
To tylko przykłady. Ale przykłady prawdziwe, wzięte z życia i prowadzące do pięknych zmian w małżeństwie: do rozpalenia na nowo miłości. Do wyjścia z nudnej rutyny, ze stagnacji, by znowu razem doświadczać radości z życia. Wbrew temu, co się mówi, to możliwe w każdym małżeństwie.
Być może po drodze będzie trochę kłótni, trochę niezrozumienia i tłumaczeń, wyjdą z szafy lęki i przez małżeństwo przetoczą się burze testowania: czy jeszcze jestem dla niej ważny? czy on mnie jeszcze naprawdę kocha? Ale gdy to wszystko rozegra się w atmosferze zaufania i wiary w to, że oboje wciąż mamy ten sam fundament: jedność, której nic nie rozerwie, choćby świat stawał na głowie, by ją unicestwić – każda zmiana może zamienić się w potężny dopalacz dla pięknej, dobrej, mocnej miłości.
Zobacz także: Nie kłam, nie rań, wybaczaj... Jak stworzyć udane małżeństwo i być sobą?
Skomentuj artykuł