Marketing i uczestnictwo
Pod koniec kwietnia w "The Washington Post" ukazał się tekst trzydziestoparoletniej amerykańskiej dziennikarki, publicystki i blogerki Rachel Held Evans, który (jeśli się nie mylę) w wersji drukowanej nosił tytuł "The last temptation of cool". W internecie jest dostępny pod bardziej rozbudowanym tytułem: "Want millennials back in the pews? Stop trying to make church ‘cool’". Kilka dni temu ukazał się też po polsku w weekendowym wydaniu GW. Tym razem nosił tytuł: "Jak Bóg przetrwa internet" (bez pytajnika).
Co prawda rzecz nie dotyczy Kościoła katolickiego, tylko wspólnot ewangelickich i Kościoła episkopalnego, jednak wywołała we mnie trudny do stłumienia niepokój. Jestem coraz bardziej przekonany, że również w Polsce tzw. millennialsi, nazywani pokoleniem Y, czyli urodzeni w latach 80. i 90. ub. wieku, zaczynają odgrywać znaczącą rolę w kształtowaniu Kościoła. Kościoła katolickiego. Zarówno swoją obecnością i zaangażowaniem w życie wspólnoty, jak i swoją nieobecnością i powolnym odpływaniem na peryferie, gdzie - w świetle moich obserwacji - aktualnie mało kto na nich czeka albo tam ich szuka.
Próbowałem temat poruszać w rozmowach z księżmi. Jeden - należący do pokolenia Y - wzruszył ramionami i stwierdził: "Nie będę każdego pytał, czego oczekuje od Kościoła. Nie jesteśmy od spełniania życzeń takiej czy innej grupy wiekowej. Przede wszystkim trzeba się skupić na tym, co najważniejsze, na obronie społeczeństwa przed laicyzacją, na zachowaniu wiary w narodzie, na budowaniu moralności i przekazie chrześcijańskich wartości. Trzeba umacniać, przekonywać ludzi do dawania świadectwa, nawet wśród prześladowań".
Rachel Held Evans cytuje m. in. wypowiedzi swoich rówieśników, dotyczące oczekiwań kierowanych wobec wspólnot religijnych. "Nie chcę być celem niczyjego marketingu. Chcę, żeby mnie wezwano do uczestnictwa w życiu odwiecznej i nastawionej na przyszłość wspólnoty" - deklaruje jej przyjaciółka Amy Peterson.
Zastanowiła mnie stanowcza wypowiedź młodego księdza zacytowana wyżej. Brzmi trochę jak przejaw kompletnego braku zainteresowania tym, czego ludzie szukają w Kościele. A przecież jako wspólnota wierzących w Chrystusa wcale nie mamy tej kwestii w nosie. Kto zna obrzędy chrztu dorosłych wie, że jest tam pytanie "O co prosisz Kościół Boży?". Również rodzice przynoszący swoje potomstwo do chrztu słyszą podobne pytanie. Myślę, że traktowanie odpowiedzi na nie jako zwykłej formalności mija się z celem. To, czego członkowie wspólnoty religijnej w niej poszukują, ma wpływ na jej kształt, rozwój, funkcjonowanie, priorytety.
Z tekstu amerykańskiej publicystki przebija rozczarowanie postawą przywódców wspólnot religijnych, którą można ująć następująco: "My wiemy lepiej co i w jaki sposób trzeba wam podać". Komentując ich działania Rachel Held Evans zauważa: "Chociaż nie są to w istocie złe pomysły i mogłyby niekiedy być skuteczne, to nie są jednak kluczem do przyciągnięcia millennialsów do Boga w sposób trwały". Czy podobna diagnoza nie pasuje również do wielu działań i inicjatyw podejmowanych w Kościele katolickim w Polsce? Czy i w Polsce nie pojawiają się coraz częściej młodzi ludzie, którzy szukają w Kościele nie powierzchownych emocji, ale rzeczywistego życia Ewangelią? Takiego, które pociąga innych?
Pewien fascynat nowej ewangelizacji (zachowam dla siebie, czy duchowny czy świecki) tłumaczył mi kiedyś jej istotę: "Chodzi o to, aby odwieczne prawdy wiary dać ludziom w nowym opakowaniu. Atrakcyjniejszym, ciekawszym, przyciągającym wzrok swoimi barwami". Naprawdę o to chodzi? Słuchając biskupa Grzegorza Rysia mam zupełnie inne wrażenie.
Skomentuj artykuł