Matka. Polka. Katolka.

Matka. Polka. Katolka.

Do niedawna myślałam, że pojawienie się w życiu kobiety dziecka jest równoznaczne niemal z końcem świata. Sama oczekiwałam narodzin mojego dziecięcia z niecierpliwością, ale i też lekkim strachem, bo przecież "teraz to się zacznie", ewentualnie "teraz to się skończy" - opcja zależała od wygłaszającego życiowe mądrości Straszącego.

Suma wszystkich strachów

DEON.PL POLECA

Co ciekawe, w większości tymi straszakami byli zafiksowani na punkcie rodzicielstwa małżonkowie, z mniejszym lub większym stażem, gromadką dzieci w wieku różnym, często bardzo pobożni, owe święte polskie rodziny, które nagle zaczęły poczuwać się w obowiązku uświadomienia mnie, przyszłej młodej matki na temat tego, jak przygotować się na dzień zagłady, apokalipsę, tudzież życiowy Armagedon.

Nie wierzycie? W końcu komu, jak komu, ale konserwatystom powinno zależeć na tym, żeby rodziły się dzieci (jeszcze więcej dzieci!), to w końcu oni są największymi przeciwnikami antykoncepcji i aborcji, w końcu to oni najgłośniej krytykują "mentalność antykoncepcyjną", która ponoć odpowiada za kryzys demograficzny w Polsce i na świecie. Ci właśnie dzieciaci, paradoksalnie, wzbudzili we mnie (i pewnie nie tylko we mnie) lęki, których być może sama z siebie nie miałabym, myśląc o macierzyństwie.

Bo przecież mnie się wydawało, że dziecko to nie jest koniec świata. Owszem, trzeba trochę w życiu zmienić, a beztroskie małżeńskie zwyczaje, niektóre plany, no i część marzeń może nie tyle włożyć do szuflady z napisem "to se ne vrati" i głęboko zakopać, co po prostu odłożyć na później.

Wciąż jednak słyszałam, że coś robić "powinnam", o czym innym "mogę w ogóle zapomnieć", a tak poza tym, to czeka mnie wyłącznie trud, znój, łzy i zgrzytanie zębów. No może czasem łagodzony słodkim uśmiechem dziecka (i kolejnych dzieci!), jakby to miała być miarodajna rekompensata za to wszystko, co rzekomo przekreśla macierzyństwo.  Bo przecież MUSZĘ karmić dziecko wyłącznie piersią, na każde żądanie (co w praktyce może oznaczać nieodczepianie pacholęcia od biustu), NIE MOGĘ zbyt szybko wracać do pracy (właściwie w ogóle powinnam o tym zapomnieć w najbliższych latach), NIE WOLNO mi myśleć o sobie, o swoich planach i tym, co chciałabym w życiu robić, jednym słowem, wszelkie ambicje należy schować do kieszeni.

Życie po życiu

Podróżowanie po egzotycznych krajach? Drugi kierunek studiów albo doktorat? Bez przesady! Chyba nie chcesz skończyć jak dziewczyna z (nie)sławnego spotu Fundacji Mamy i Taty, która zdążyła być w Tokio i w Paryżu, zdobyć specjalizację i karierę, ale nie zdążyła zostać mamą. A co jeśli chciałabym i to, i to? W dodatku, jestem przekonana, że da się połączyć jedno z drugim, a bycie mamą wcale nie musi oznaczać zamknięcia się w czterech ścianach, gotowania zupy i zmieniania pieluch kolejnym dzieciom?

Owszem, jest to zdecydowanie trudniejsze, wymaga niezwykłych umiejętności organizacyjnych, wiele chęci i samozaparcia, a przede wszystkim dużej pomocy małżonka, ale jest możliwe! Wprawdzie moje dziecię ma zaledwie miesiąc z kawałkiem i pewnie zaraz usłyszę/przeczytam, że to żadne (sic!) doświadczenie, ale ja już teraz widzę, że jeśli bardzo się chce, to po prostu musi się udać. W ósmym dniu życia malca byłam już na konferencji, żeby wygłosić referat, udało mi się wrócić do pisania (także tutaj, na Deon.pl, z czego się niezwykle cieszę!), poza tym robię całą masę rzeczy, które... niby to miały być niemożliwością w momencie zostania mamą.

Całe to straszenie w połączeniu z osobistymi doświadczeniami i godzinami przepędzonymi na rozmowach z moimi rówieśniczkami - singielkami, młodymi mężatkami, świeżo upieczonymi mamami, które mniej lub bardziej angażują się w życie Kościoła zmusza mnie do postawienia pytania o powołanie kobiety, zwłaszcza kobiety katoliczki. O powołanie, a co za tym idzie, o jej miejsce w dzisiejszym świecie, a także o jej miejsce w Kościele.

Gdzie jest miejsce dla kobiety, która jeszcze matką nie jest? Gdzie dla tej, która dziecko wprawdzie ma, ale nie wpisuje się w tradycyjny, katolicki model rzucenia wszystkiego w siną dal w momencie, w którym na teście ciążowym pojawiają się dwie kreski?

Egoizm we dwoje?

Niektórym może się wydawać, że zostanie matką-Polką to przepis na zdobycie powszechnego szacunku i uznania. Wiadomo, bezdzietnym mężatkom, a już szczególnie singielkom to wszystko się nie należy, bo wartość polskiej kobiety w wielu środowiskach (kościelnych również) nadal mierzy się ilością dzieci.

Będąc młodą mężatką, wiele razy czułam się tak, jakby to moje miejsce było gdzieś na marginesie, szarym końcu, hen daleko za krużgankiem. W końcu fakt, że zostałam małżonką jeszcze nic nie znaczył, bo to dopiero sprowadzenie na świat potomstwa jest prawdziwą zasługą. A "małżeństwo bez dzieci to egoizm i singielstwo uprawiane we dwoje".

To zapewne dlatego tuż po ślubie zaczęło się bombardowanie pytaniami o potomka (także przez ultrakatolickich pracodawców). Kiedy odpowiadałam, że może najpierw porozmawiajmy o przejściu ze śmieciówki na umowę o pracę (ubezpieczenie czy urlop macierzyński fajna sprawa), temat zwykle się urywał. W końcu polska "rodzina Bogiem silna", zabezpieczenia materialnego jej nie trzeba. A co więcej - "jak Bóg daje dziecko, to da i na dziecko". Cóż, być może jest wiele prawdy w tych powiedzeniach, a z pewnością wiele rodzin doświadczyło takiej cudownej pomocy, jednak my, ludzie z pokolenia Y, tzw. millenialsi, decydując się na dziecko, mamy ogromną potrzebę jakiegoś, choćby w minimalnym stopniu zabezpieczenia jego losów. I nie chodzi wcale o zapisywanie do przedszkola dla geniuszy czy na językowe obozy kilka lat przed narodzeniem dziecka, ale o jakieś pierwotne, fundamentalne poczucie bezpieczeństwa. Pokładanie ufności w Stwórcy jest istotne, ale ważne są też konkrety, przyziemne, codzienne życie, pieniądze na przedszkole, żłobek, etc. Niestety, wielu znanych mi prorodzinnych agitatorów "pro" było jedynie w górnolotnie wznoszonych hasłach.

Praca w domu - tak. Poza domem - nie!

Idźmy dalej. Dziecię już jest, a więc hurra! Teraz ktoś wreszcie spojrzy na mnie (na nas) poważnie. Nie do końca. Dlaczego? W końcu nie zrezygnowałam z pracy/studiów/pisania/... (tu dowolnie wpisz, co jeszcze powinno było przekreślić macierzyństwo). Co więcej, głośno mówię, że a.) wcale nie zamierzam tego robić, b.) macierzyństwo nie musi oznaczać rezygnacji z siebie, c.) miejsce kobiety nie ogranicza się wyłącznie do domu.

I tu jest pies pogrzebany. Z ust ultrakonserwatystów, tradycjonalistów, czy dzieciatych po wielokroć słyszę często, że kobieta nie powinna pracować zawodowo (przynajmniej przez jakiś czas, co w praktyce oznacza kilka lat), bo jej miejsce jest w domu, przy dzieciach. Taki ma charyzmat, realizuje się w relacjach itakdalej, etcetera... Ze zdumieniem czytałam na przykład niektóre tezy formułowane przez państwa Pulikowskich (a raczej przez samego pana Jacka, bo jego żona niezbyt często zabierała głos), polskich przedstawicieli na synodzie o rodzinie. Jak wiele anachronizmów, kompletnie nieprzystających do życia, można o powołaniu i roli kobiety wciąż usłyszeć w Kościele... I jak wielką konsternację wywołuje to w nas, młodych kobietach przez 30-tką, singielkach, młodych mężatkach, jeszcze-nie-matkach...

Zastanawiam się, dlaczego praca kobiety poza domem przez tradycjonalistyczne środowiska jest postrzegana niemal jako zło wcielone. Rozumiem, że to być może taka kontra dla głosów o matkach "siedzących w domu" i deprecjonowania ich roli. Tyle, że ja takich opinii w Kościele nie słyszałam. Owszem, w lewicowych mediach tak, ale nie w Kościele. Coraz częściej słyszę natomiast od twardogłowych i ultra-pobożnych, że kobieta pracująca to wyrodna matka, której nie zależy na dobru dziecka, zimna suka, karierowiczka... A przecież każdy ma prawo wyboru takiego modelu rodziny i wychowania dzieci, jaki uważa za właściwy. Jednocześnie nikt nie ma prawa twierdzić, że matka niepracująca zawodowo jest lepsza/gorsza od tej, która pracuje i odwrotnie.

Matka matce wilkiem

Dla jasności, co by nikt nie zarzucił mi deprecjonowania roli matek, rezygnujących z pracy zawodowej - SZANUJĘ je i być może nawet trochę podziwiam. W końcu ich decyzja jest trochę jak rzucenie się na głęboką wodę bez najmniejszego zabezpieczenia. Wychowanie dzieci to nie jest gorsza albo mniej wartościowa robota, niż praca zawodowa (tu wpisać dowolną profesję). Apeluję jednak o taki sam szacunek i uznanie dla kobiet, które wychowanie dzieci łączą z pracą zawodową. One jednocześnie opiekując się potomstwem, nie zaniedbują domowych obowiązków - tak samo gotują, piorą, sprzątają, a swoim pociechom oddają każdą wolną chwilę (i to na maksa, bo przecież tych chwil jest mniej). Za pracę na dwa etaty stokroć większe chapeau bas niż za pracę "tylko" na jednym - to być może brutalna, ale całkiem prosta kalkulacja.

Z pewnym przerażeniem obserwuję dyskusje kobiet, także katoliczek na temat macierzyństwa. Zastanawiam się, skąd taka pogarda dla tych, które wybrały inny model? Skąd poczucie wyższości matek, które urodziły więcej dzieci nad mamami jedynaków? Czy potępianie matek pracujących zawodowo wynika z braku własnej organizacji, odpuszczenia samej sobie czy też po prostu z chęci usprawiedliwienia swojej, być może niezaspokajającej wszystkich aspiracji, drogi?

To wszystko prowadzi do postawienia pytania o rolę kobiety, także kobiety-katoliczki we współczesnym świecie. A także o to, czy możliwe jest odnalezienie równowagi pomiędzy wychowaniem dzieci, wymagającym rezygnacji z samej siebie, a realizacją tego, czego oczekuje od nas świat. I czy tak naprawdę to świat oczekuje od nas robienia karier, całej tej pogoni za byciem kimś czy może po prostu zmieniłyśmy się, nie jesteśmy już jak nasze babki, ani nawet matki, które nie czuły tak wielkiego dyskomfortu, rezygnując na wiele lat z pracy zawodowej?

Spiskowa teoria rodziny  

Ja (a pewnie śmiało mogłabym napisać MY, młode katoliczki) czuję ten dyskomfort. Nie wyobrażam sobie siebie wyłącznie w domu, wyłącznie w roli matki. Kocham swoje dziecko nad życie, jestem w stanie wiele dla niego zrobić, ale nie chcę/nie potrafię zrezygnować z siebie, ze swoich pasji, z samorealizacji. I raczej nie jest to efekt wymagań, jakie rzekomo stawia nam, kobietom świat, ale po prostu moich własnych pragnień, potrzeb, marzeń...

Z ust ultrakonserwatystek słyszę, że to ten zły świat winien jest tworzenia w kobietach złudnych aspiracji, poczucia, że coś ciągle muszą udowadniać, etc. Ale tego kota można odwrócić ogonem, stwierdzając, że całe to ultra-pobożne gadanie winne jest wtłaczaniu w głowy kobiet poczucia, że aby coś znaczyć, muszą rodzić dzieci. Na pewnym portalu przeczytałam niedawno, że w Polsce nie potrzeba więcej żłobków, bo przecież matki chcą być ze swoimi dziećmi w domu jak najdłużej, a mówienie, że jest inaczej to efekt spisku przeciwko rodzinie (w końcu kobieta pracująca nie ma czasu na więcej dzieci).

O zapotrzebowaniu na żłobki świadczą jednak długie listy chętnych (sama znalazłam się w czwartej setce oczekujących!), zaś "spiskiem" przeciw rodzinie jest raczej brak tej infrastruktury (żłobki, przedszkola) czy brak ułatwień dla młodych mam. Polki nie chcą rodzić dzieci nie z powodu jakiejś abstrakcyjnej "mentalności antykoncepcyjnej", ale dlatego, że urodzenie dziecka często jest równoznaczne z całkowitym "wypadnięciem z obiegu", rezygnacją z pracy na wiele lat, bo przecież tak trudno o połowę (albo jakąś cząstkę) etatu, aby sprawnie łączyć wychowanie dzieci z pracą, nie wspominając już o przyzakładowych żłobkach albo innych udogodnieniach dla młodych mam, jakie mają nasze koleżanki z europejskich krajów.

Matka z krzyża (nie)zdjęta

Po co udogodnienia, skoro w Polsce macierzyństwo jest postrzegane jako wielkie POŚWIĘCENIE. Poświęcenie siebie, rozwoju osobistego, pracy kariery dla wychowania dzieci. Nie rezygnacja, ale właśnie poświęcenie, bo to w końcu związane z UŚWIĘCENIEM. Stąd tak często spotykam w katolickich środowiskach zapracowane po łokcie mamy, które przecież MUSZĄ codziennie ugotować obiad z trzech dań dla swoich pociech, wysprzątać mieszkanie, zrobić prasowanie, etc. Mamy, dla których wielkim świętem jest wyjście kilka razy w roku do kina albo na kawę z przyjaciółką (częściej się nie da!).

Czasem mam wrażenie, że te matki-Polki-katolki to takie Chrystusy, które z uporem przywiązały się do swoich krzyży, choć już dawno mogłyby zostać z nich zdjęte. Odwrotności bohatera opowiadania Bruno Ferrero, który mając możliwość wyboru swojego krzyża, szuka tego najkrótszego, po czym okazuje się, że Bóg i tak dał mu krzyż mniejszy, niż sam na siebie wziął. Nie, matki-Polki-katolki, mogąc wybrać, sięgają po ten największy, najgrubszy, najcięższy, chociaż nikt, pewnie i sam Bóg, wcale tego od nich nie wymaga. One tak robią, bo tak trzeba, bo to je uświęci, nada sens istnieniu... A potem piszą na Facebooku, jednym z nielicznych miejsc, gdzie mogą coś światu zakomunikować, że są takie zmęczone, bo dla każdego z domowników gotowały inny obiad albo komunikują, ile to godzin w nocy nie przespały, bo ząbkowanie/gorączka/nie-wiadomo-co. Za każdym razem gorliwie zapewniając, że jednak są szczęśliwe...

Poświęcenie siebie wcale nie jest gwarancją sukcesu na polu wychowania dzieci. Zbawienie nie zależy od liczby urodzonych pociech, hektolitrów ugotowanej zupy, gór sprasowanego prania. Matki-Polki, matrony z wielką gromadą dziatwy, nie straszcie nas tym, co to się "skończy" wraz z pojawieniem malucha. Pomyślcie czasem, że może to wcale nie "mentalność antykoncepcyjna", ale wasze biadolenie, narzekanie i posty o nieprzespanych nocach działają znacznie skuteczniej, niż "lewacka propaganda". I pomyślcie czasem o sobie. O tym, co możecie zrobić tylko dla siebie. Bo w końcu macierzyństwo to nie jest pasmo znojów. A bycie mamą nie usprawiedliwia zaniedbania siebie jako kobiety.

Ps. Tym samym dziękuję szczerze mamom, które pokazywały mi, że z dzieckiem na ręku można wszystko - napisać habilitację, pokierować działem w poważnej firmie, jednym słowem być spełnioną. N., M., A. - dziękuję!

Marta Brzezińska-Waleszczyk - dziennikarka, publicystka, doktorantka, badaczka mediów społecznościowych. Współpracowała z takimi mediami, jak Fronda.pl, Gazeta Polska, Rzeczpospolita, Radio Wnet, Radio Warszawa, Niecodziennik, Fronda (kwartalnik), a ostatnio z Natemat.pl. Obecnie związana z Przewodnikiem Katolickim oraz portalem Ksiazki.wp.pl. Żona Marcina i mama Franciszka Antoniego.
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Matka. Polka. Katolka.
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.