Między szeptem i krzykiem a rozmową
Nie można powiedzieć, że te tematy w ogóle nie są w Kościele, w naszej wspólnocie wiary, poruszane. Ale albo mówi się o nich bardzo cichym szeptem, albo pojawiają się one w formie wykrzykiwanych deklaracji i wyroków. Nie ma ich natomiast prawie wcale w zwyczajnej, wewnątrzkościelnej rozmowie.
Wszyscy na tym cierpimy, a jednak nie czynimy nic, aby z listy tematów nieobecnych w dialogu, usunąć jeden czy drugi.
To smutne i przykre, że włoski dziennikarz, sześćdziesięcioletni Magdi Allam, którego przed pięcioma laty, dokładnie w Wielką Sobotę, ochrzcił papież Benedykt XVI, na znak protestu wystąpił z Kościoła katolickiego. Przy tej okazji skrytykował także papieża Franciszka. A sprawa pojawia się na forum publicznym w Wielki Tygodniu. Po prostu ból.
I od razu pojawiają się kategoryczne komentarze, mieszające człowieka z błotem, zaliczające go do kategorii zdrajców, wyrokujące o jego dojrzałości, a nawet o tym, czy się nawrócił, czy nie. Nie ma nawet próby refleksji, rozmowy o tym, w jaki sposób uzasadnia on swoją, raniącą Kościół, decyzję. Jest przekreślenie człowieka. Opatrzone westchnieniem ulgi usunięcie ze spisu trudnych i niewygodnych problemów, którymi musimy się zajmować.
Nie rozmawiamy o tych, którzy odchodzą z Kościoła. Nie czynimy z nich przedmiotu swej troski. Nie pochylamy się nad każdym takim przypadkiem, martwiąc się o ich zbawienie. Nie organizujemy konferencji i sympozjów, nie szukamy mozolnie i z miłością sposobów, aby ich ze złej, naszym zdaniem, drogi zawrócić. Raczej mruczymy, może nawet z satysfakcją, "Krzyż na drogę", nie zastanawiając się nad tym, że wbrew własnej woli im błogosławimy.
A co z księżmi porzucającymi kapłaństwo? Potrafimy się jedynie oburzać na tych, którzy nie robią tego chyłkiem, lecz czynią ze swej tragicznej dla Kościoła decyzji akt publiczny, albo, co gorsza, nie znikają w niebycie, lecz mają czelność pojawiać się w mediach i to w charakterze ekspertów od Kościoła. W takich przypadkach słowo "zdrajca" odmieniane jest przez wszystkie przypadki, niczym wielki młot, który powinien jego adresatów wbić w ziemię najgłębiej, jak się da. Porównania do Judasza są stałym repertuarem i to niejednokrotnie przede wszystkim w kontekście tego, co zrobił Iskariota po porzuceniu niegodnych srebrników u stóp ludzi, którzy mu nimi zapłacili.
Nie potrafimy też, nawet nie usiłujemy rozmawiać o innych, nie aż tak bolesnych, choć nie mniej trudnych sprawach ważnych dla naszej wspólnoty. Na przykład o zasadach i mechanizmach obsadzania i obejmowania w Kościele najrozmaitszych funkcji. Pytanie: "Dlaczego niektórzy księża awansują mimo braku kompetencji?" można było przeczytać w znanej z niechęci do Kościoła gazecie. A przecież powinno ono zostać postawione głośno i wielokrotnie na forum wewnątrzkościelnym. Powinno się pojawiać w wielu konkretnych przypadkach i w szerokich dyskusjach o funkcjonowaniu struktur kościelnych na najróżniejszych szczeblach. Nie powinno zresztą dotyczyć wyłącznie duchownych. W równym stopniu winno się odnosić do pełniących takie czy inne funkcje w Kościele świeckich. Mało tego. Trzeba je rozszerzyć i zapytać, dlaczego wielu, którzy powinni w taki czy inny sposób brać na siebie w naszej połączonej wiarą wspólnocie odpowiedzialność, ze względu na predyspozycje, umiejętności i kompetencje, nie służą zgodnie z nimi Kościołowi. Ze szkodą dla nas wszystkich.
Podobnych problemów i spraw, o których w Kościele się tylko szepcze albo demonstracyjnie krzyczy, zamiast rozmawiać, jest więcej. Zapewne niemal każdy polski katolik mógłby tu coś dopisać z własnego doświadczenia lub z osobistych przemyśleń.
Nie znam się na małżeństwach, ale czytałem gdzieś, że tym, które unikają rozmów na poważne tematy i omijają szerokim łukiem nawet próby podejmowania dialogu o trudnych problemach, grozi kryzys i rozpad...
Skomentuj artykuł