Na wojnie umierają najbiedniejsi
Od dłuższego już czasu z niepokojem przyglądamy się temu, co dzieje się na naszej wschodniej granicy. Eskalacja konfliktu pomiędzy Białorusią a Unią Europejską przybiera na sile. Wprawdzie zarówno Polska, jak i Kraje Bałtyckie, usiłują - mówiąc pokrętnie - managerować ten konflikt na poziomie informacji, to jednak w całej sprawie pojawia się nowy czynnik, który może sprawić, że wszystko wymknie się spod kontroli: mianowicie w nocy temperatura spada poniżej zera. I jeśli z tego powodu zacznie przybywać tam ofiar, to musimy sobie jasno powiedzieć: ludzi tych nie zabije mróz, ale politycy.
Jak wiemy, sprawa jest niezwykle skomplikowana, ale na jej rozwój w znacznym stopniu wpłynęły państwa Zachodu: najpierw została rozpętana wojna, której oficjalnym powodem było zapewnienie ochrony miejscowym ludziom, prześladowanym przez reżim, oraz wprowadzenie demokracji. Lecz jak wiemy, demokracja przerzucona z pokładu lotniskowca, jest dość nietrwała. Po paru latach walki o tę demokrację Ameryka ogłosiła, że już jest, że się udało i możemy wracać do domu. Więc Zachód zwycięsko powrócił do domu, na miejscu zostawiając rozbudzone nadzieje. Przez lata pozyskiwano miejscowych współpracowników, a potem zdradzono ich, pozostawiając na pastwę starego porządku, który w błyskawicznym tempie stał się porządkiem obowiązującym. Wiadomo, że taka sytuacja zawsze kreuje falę uchodźców, którzy obojętnie: prześladowani czy nie, marzą o lepszym życiu. Znamy to przecież z naszej polskiej historii.
Nowością w tej sytuacji jest jednak to, że do tej pory to zasadniczo to my, Polacy, uciekaliśmy na Zachód, a teraz inni chcą się przedostać do nas. I pewnie nie byłoby z tym jeszcze żadnej tragedii, gdyby na tym etapie nie wmieszała się wielka i paskudna polityka. Wprawdzie nigdy nie brakowało u nas takich, którzy straszyli nas uchodźcami, my sami też nigdy nie przestaliśmy się bać o nasz wątły dobrobyt, ale tym razem uchodźcy zostali wykorzystani jako żywe tarcze obrażonego dyktatora Białorusi. W odpowiedzi na sankcje nałożone na Białoruś, otwarto nowy szlak przerzutu emigrantów, zachęconych m.in. przez zniesienie wiz na Białoruś.
Dziś na granicy wojnę podjazdową prowadzą służby nasze i białoruskie, w głębi kraju do oczu skaczą sobie politycy różnych opcji, którzy tradycyjnie im mniej mają odpowiedzialności, tym lepiej wiedzą, co należy robić. Zwykli ludzie albo są obojętni, albo tę obojętność udają, bo w rzeczywistości są w tym wszystkim zagubieni. Liderzy Kościołów nieśmiało zaczynają mówić, że tak nie wolno. Czasami organizowane są modlitwy w intencji emigrantów, czyli nie wiadomo o co - może żeby sobie poszli od nas? Generalnie zapanował chaos, który zaognia tę sytuację pozornie bez wyjścia.
I zaczyna się robić naprawdę dramatycznie: z jednej strony osoby jak siostra Małgorzata Chmielewska, która zęby zjadła na pomocy potrzebującym, przypomina fundamentalną prawdę: “Tylko prawdziwa, ludzka solidarność i poczucie braterstwa - wspólnoty losów mieszkańców Ziemi może nas uratować. Dla wierzących - wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Tego samego. Dla niewierzących - wszyscy jesteśmy ludźmi. Tego samego gatunku, odczuwającymi zimno, ból, głód, poniżenie tak samo”. Z drugiej strony trudno odmówić racji jednoznacznemu stanowisku premiera, który biorąc na siebie ciężar odpowiedzialności za kraj, deklaruje pełne poparcie dla funkcjonariuszy rzuconych na pierwszą linię. Ale też nie możemy zapomnieć, że przed tygodniem przewodniczący Konferencji Episkopatu apelował: “Prawo i obowiązek obrony granic państwowych daje się pogodzić z niesieniem pomocy ludziom, którzy znaleźli się w dramatycznej sytuacji”. I w całym tym dramacie wydaje się, że jest to głos rozsądku. I choć zawierzenie narodu św. Józefowi oraz inauguracja Synodu Biskupów zepchnęły już informację o tym apelu na dalszy plan, nie możemy pozwolić, aby ten głos rozsądku ucichł w naszych sercach.
Co dalej? Wiemy, że zastosowane do dziś metody są nieskuteczne - trzeba więc poszukać innych metod. Tym bardziej, że biedni ludzie, którzy chcą życia w lepszym świecie, zostali oszukani i zamiast obiecanego im raju, wepchnięto ich w piekło - stali się zakładnikami brutalnej polityki. Nikt się do nich nie przyznaje, bo są na ziemi niczyjej. Ale ta ziemia jest na wyciągnięcie ręki od katolickiej Polski. Jeśli będziemy kontynuowali tę linię obojętności, to niewiele brakuje, żeby ludzie ci z “zakładników” stali się “ofiarami”. Jeśli jednak zabije ich zimno, to niestety, ich krew spadnie na głowy wszystkich nas!
Skomentuj artykuł