Najsmutniejsza świąteczna reklama
Ten sam dom, to samo umeblowanie i układ pokojów. Te same sceny i bohater, choć już starszy o 28 lat. Kevin znów spędzi święta sam w domu, ale pomimo daleko idącego podobieństwa - wszystko jest inaczej.
Reklama udostępniona w czwartek przez Google, błyskawicznie stała się viralem. Gdy piszę ten tekst, film uzyskał już ponad 13 milionów wyświetleń na Youtubie i znajduje się wśród trendów tego serwisu. To poniekąd zrozumiałe - chyba nie ma bardziej popularnego filmu bożonarodzeniowego niż "Kevin sam w domu", więc niespodziewany powrót do McCallisterów z pewnością poruszył setki internautów. Nie da się w łatwy sposób zmierzyć emocji, ale o szerokim zasięgu filmu Chrisa Columbusa może świadczyć choćby to, że przyniósł dochód 26 razy większy niż wkład budżetowy i przez 21 lat królował wśród najbardziej kasowych amerykańskich produkcji. W swej kategorii wagowej, to znaczy filmów świątecznych, nadal jest nie do pobicia.
Pieniądze to bardzo nieudolny obraz sukcesu akurat tego filmu, ale jak go inaczej przedstawić? Policzyć godziny śmiechu widzów albo wiadra łez wylanych ze wzruszenia i radości? Nad Wisłą było ich szczególnie dużo, bo ze świecą szukać podobnego fenomenu w dystrybucji filmowej na całym świecie. Właściwie nie ma świąt bez "Kevina" w polskiej telewizji, a widzowie - nawet ci, dla których obecność akurat tego filmu jest synonimem powtarzalności i przewidywalności świątecznego repertuaru - rok w rok zasiadają na kanapie żeby go zobaczyć. Odkąd pamiętam nie było go tylko raz, a oburzenie widzów przywiązanych do corocznej tradycji osiągnęło taką skalę, że po licznych apelach pojawił się na Nowy Rok. Każdy ma jakieś wspomnienie z "Kevinem". Tak bardzo lubię ten film, że gdy na początku studiów nie miałem żadnego dostępu do telewizora w Krakowie, a akurat jeden z barów zapowiedział wieczór z "Kevinem", musiałem się tam pojawić z dwoma przyjaciółmi. Gdy film wbrew wcześniejszym zapowiedziom nie został odpalony, zaczęliśmy bardzo głośno protestować, czym zaskoczyliśmy całą obsługę, która nie spodziewała się, że trafi na takich fanatyków. Powiedzmy sobie szczerze: przecież nie można przegapić okazji żeby po raz kolejny nie zobaczyć małego Kevina, który skutecznie i przebiegle przegania podstępnych bandziorów.
Znam ten dom na wylot. Tutaj jeździła kolejka z przypiętym Jordanem udającym gościa w domu McCallisterów, a tam jest kuchnia z małym telewizorem, gdzie można odpalić film na wideo. Wiem, że lepiej nie bawić się zwierzątkami Buzza, ani w ogóle wchodzić do jego zagraconego pokoju, ale i tak tam wlezę. Gdyby ktoś kazał mi przejść pole walki przygotowane przez Kevina, to mógłbym to zrobić z zamkniętymi oczami. Nie jestem w tym sam, bo cały czwartek właściwie zewsząd bombardował mnie Macaulay Culkin udostępniany na Facebooku przez wielu znajomych. Reklama "Home alone again" w wielu odpaliła czułe nuty wygrywane przez przebój sprzed lat. To trochę tak jakby ktoś nas zabrał w daleką podróż do przeszłości, świata należącego już raczej do wspomnień, niż codzienności. Ale mam w sobie to gorzkie wrażenie, że wszystko jest inaczej.
Google umiejętnie ograło wszystkie sentymentalne sceny przy pomocy prostego mechanizmu różnicy i powtórzenia. Czujemy się swojsko w tej przestrzeni i z tym bohaterem, ale to tylko pewna powierzchowność, naskórek. Jednocześnie wszystko jest inaczej, bo tym razem dom Kevina jest w pełni sterowany z poziomu fotela za pomocą smartfona i licznych aplikacji. To nowoczesne "inteligentne mieszkanie", marzenie niejednego człowieka, pragnącego pełnej automatyzacji, która ograniczałaby pracę i wysiłek. Domowe sprzęty się uczą, tak, że wystarczy, by gospodarz dokonał niewielkiego wkładu wejściowego, a resztę zrobią za niego. Takie technologie już są i stają się coraz bardziej popularne. Wystarczy wymienić choćby samosprzątający odkurzacz o wdzięcznej nazwie Rumba, czy lodówki, które są w stanie przypomnieć o świeżym mleku, gdy to zgromadzone niebezpiecznie zbliża się do daty końca przydatności do spożycia. Od dawna wiadomo o testach nad samochodami, które będą się poruszać bez kierowcy, zaś najprostsza funkcja "smart", czyli dostosowane ogrzewanie z termostatem jest właściwie standardem mieszkaniowym. Zresztą ludzi, którzy nie korzystają ze smartfonu, który pozyskuje potężną wiedzę o użytkowniku i wykorzystuje ją, by ten miał "łatwiej" (najczęściej z zakupami) - ręka w górę!
To jasne, że przez te 26 lat musiało się coś zmienić. Szkoda tylko, że widz może odnieść wrażenie, że zmieniło się znacznie więcej niż domowe sprzęty i wiek głównego bohatera. Ten dom, który tak dobrze znamy, stał się prawdziwym pustkowiem, który wypełnia tylko Kevin i jego elektroniczne gadżety. Krytyk filmowy Michał Oleszczyk zwrócił na Facebooku uwagę, że Kevin w wieku 36 lat "już nic nie musi: nie musi być małym wynalazcą, majsterkowiczem, rycerzem broniącym domostwa w zbroi z bożonarodzeniowego swetra. Wszystko zrobi za niego Google Assistant". Traci swoją sprawczość na rzecz oprogramowania, które ustawia mu mieszkanie. Tak jakby miał służbę i ochronę w jednym, co zresztą podsumowuje hasło reklamy: "Make Google do it": pozwól Google zrobić to za Ciebie, a przecież źródło humoru "samego w domu" biło w zaradności dziecka. Na tym polegał jego potencjał, że ośmiolatek przy pomocy zabawek, własnej pomysłowości i niestandardowych rozwiązań, był w stanie poradzić sobie z oprychami lepiej niż wojsko. Teraz tego nie ma - mieszkanie zrobi za Ciebie wszystko, a Ty możesz przestać się starać i wkładać jakikolwiek wysiłek. Dość odległa konkluzja od przesłania filmu z 1990 roku.
Jest jeszcze coś gorszego i bardziej bolesnego. Jasne, że slapsticowe żarty to coś, co może najbardziej zapadać w pamięć w przypadku tej produkcji, ale posiada ona znacznie głębsze przesłanie. Pamiętacie kogo Kevin najbardziej się bał? Tak, to ten dziwny, groźny sąsiad, przedmiot plotek o okrucieństwie, które jak to zwykle bywa, są dziecięcą fantazją. Pan Marley nie jest seryjnym mordercą, ale skłóconym z synem staruszkiem, który dawno nie miał kontaktu z bliskimi i po prostu za nimi tęskni. To dzięki dobremu sercu Kevina, starszy pan godzi się z rodziną i spędza czas z wnuczką. Pamiętamy o żartach, ale to przecież film o tym jak źle jest być samym - zwłaszcza w święta. Kevin walczy z durnymi bandytami wypełniając uwagę widza solidną ilością gagów, lecz przede wszystkim tęskni za mamą, która zrobi wszystko, aby dotrzeć do syna. Columbus opowiada historię dziecka, które choć początkowo cieszy się, że wreszcie może bawić się tak jak chce, to jednak szybko na własnej skórze doświadcza trudów i smutków samotności, absurdalnie podkręconych przez figury złodziei.
Papież Franciszek mówił w środowej katechezie, że nie będzie Bożego Narodzenia, jeśli "napełnimy się prezentami, obiadami i wieczerzami, ale nie pomożemy przynajmniej jednemu biedakowi, który przypomina Boga, ponieważ Bóg w Boże Narodzenie przyszedł ubogi". Wiem, że reklama Google operuje tylko na urywku, ale dla mnie jest najzwyczajniej w świecie smutna. Kevin na swój sposób jest spełniony, z satysfakcją zasiada do stołu i rozkazującym tonem ustawia sobie domowe urządzenia, aby po odpaleniu "programu Kevin", który skutecznie zabezpiecza mieszkanie, umościć się w fotelu i przespać noc. Pan Marley już pewno dawno w grobie, ale nie wygląda na to żeby McCallister miał szczególną ochotę wybierać się w odwiedziny do jego wnuczki, albo chociaż wyjść przed posesję. Z odważnego, samodzielnego i kreatywnego chłopca, stał idealnym klientem zamkniętym w wygodnym świecie błyskotek. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że w tym roku Kevin jest naprawdę sam - tak bardzo sam jak nigdy wcześniej nie był.
Karol Kleczka - redaktor DEON.pl, doktorant filozofii na UJ, współpracuje z Magazynem Kontakt. Prowadzi bloga Notes publiczny.
Skomentuj artykuł