Nie przeszkadzajmy dzieciom cieszyć się życiem
I mamy te wakacje. Wakacje po dziwnym, pandemicznym roku szkolnym. Czas, w którym nie trzeba aż tak kontrolować życia, by wszystko szło dobrze i do przodu. Z ulgą myślę o tym, że moje – choć wciąż małe – dzieci są jednak na tyle duże, że same zrobią sobie na śniadanie to, na co będą miały ochotę, wstaną, gdy się wyśpią, i będą mogły do późnej nocy siedzieć przy ognisku.
A potem wpadam na nich. Na te wszystkie matki-kontrolerki. Babki-zarządzaczki. Na wujków-generałów. Ciotki-ustawiaczki. Na placu zabaw. W sklepie. Na Facebooku i Instagramie. W każdej codziennej przestrzeni. Przekonanych, że wszystko musi chodzić jak w zegarku. Że w wakacje nie wolno odpuścić, bo się wszystko rozlezie i dzieciom się w głowie poprzewraca, i już nikt nigdy nie będzie mógł nad nimi zapanować. Więc żadnego chodzenia w piżamie do południa, żadnego jedzenia arbuza z czekoladą na śniadanie, żadnej bitwy wodnej na trawniku w upał, żadnego biegania i krzyczenia.
Patrzę na to, słucham, czytam i mam wrażenie, że my, dorośli, straciliśmy podczas tej pandemii wyobraźnię.
Tyle rzeczy nagle znalazło się poza naszą kontrolą. Tyloma rzeczami zarządza za nas nagle państwo: wychodzeniem z domu, chodzeniem do sklepu, do kościoła, sposobem wykonywania pracy, relacjami z bliskimi, zdrowiem, niemalże całym życiem. A my coś musimy, po prostu musimy pod tą kontrolą mieć.
No i najprościej jest mieć… dzieci.
One muszą słuchać, nimi możemy zarządzić, one muszą się dostosować do wymyślonych przez nas zasad i praw. Bo jak nie, to nigdy już w życiu niczego nie osiągną.
Nie wiem, skąd nam się takie przekonanie bierze. Może z nawyku: tak byliśmy wychowani, taki mechanizm nam się nieświadomie uruchamia. Może z wyboru: chcemy mieć znaczenie, a najłatwiej je potwierdzić posiadaniem władzy nad rzeczywistością, albo jakąś jej częścią. Może z palącej potrzeby, żeby coś jednak od nas w tej dziwnej, pokowidowej rzeczywistości zależało. Może z przekonania, że to właśnie dla nich jest najlepsze.
Wiem jednak, że moglibyśmy sobie odpuścić. Nie stać nad dzieciakami i nimi nie komenderować: jak i gdzie mają biegać, jakiej ilości wody używać do polewania się, jak wysoko na drabinki wchodzić, jak długo korzystać z huśtawki, ile razy zjechać ze zjeżdżalni i komu oddać do zabawy swoją ulubioną łopatkę, bo wymaga tego dziwna norma społeczna. Nie szykować z poczucia obowiązku śniadania, na które nie mają ochoty, nie wyrzucać na dwór, gdy w domu czytają książki, ani nie zaganiać do domu, „bo już wystarczy biegania”, gdy w najlepsze grają w piłkę.
Odczepić się, po prostu.
Dać im być sobą, krzyczeć, kłócić się, godzić, bić i przytulać, pożerać na zmianę kwaśne jabłka, agrest, kabanosy i popcorn, pozwalać im robić lody z soku pomarańczowego i jeść na kolację zwęglony chleb z ogniska. Nie zabraniać moknąć do cna w ulewnym deszczu ani karmić dzikiego kota podwędzonym z lodówki twarożkiem.
One od tego nie umrą. Umrze raczej nasze poczucie, że spełniamy społeczne oczekiwania, które to oczekiwania jak morowe powietrze otaczają wszystkich dorosłych, pojawiających się gdziekolwiek w towarzystwie dzieci. Choć może w dobie pandemii nie jest to najlepsza metafora.
A może właśnie jest. Bo nie żyjemy po to, by spełniać cudze oczekiwania. Żyjemy Bogu na chwałę. Chwałą Boga żyjący człowiek!
Jesteśmy, by żyć w pełni, by przeżywać radość, by doświadczać tego, co nas otacza, by czuć mżawkę na ramionach, słodycz truskawek, słyszeć wilgę, która zapowiada deszcz, wdychać zapach świeżo skoszonej trawy i chodnika mokrego po deszczu. Istniejemy po to, by doświadczać życia i być wdzięcznym za to doświadczenie, trudne i piękne, bolesne i kojące. Nie jest do tego potrzebna nieustanna kontrola nad wszystkim, czy może raczej – ułuda tej kontroli.
I nie – nie chodzi o to, by pozbyć się zasad, nie chodzi o to, że zmienianie piżamy na ubranie jest złe, a jedzenie lodów na śniadanie ma się stać codzienną normą. Nie chodzi o to, by przestać dzieci wychowywać, stawiać im mądre ograniczenia, dbać o ich zdrowie i życie.
Chodzi o to, by szanować ich dziecięcą spontaniczność, tak, jak wymagamy, by one bez gadania szanowały naszą dorosłą potrzebę uporządkowania i rutyny. By nasza chęć kontrolowania nie przeszkadzała nam dostrzegać, że nasze dzieciaki też mają swoje pomysły na siebie, swój czas, który chcą spędzić właśnie tak, biegając i krzycząc, a nie bawiąc się cicho, rozsądnie i konstruktywnie. Że ich pojęcie dobrej zabawy może się bardzo różnić od naszego i naprawdę nie chodzi o to, by zarządzić po swojemu, tylko by znaleźć w tym dobry konsensus, w granicach mądrze danej wolności stanowienia o sobie w upalny, letni dzień, gdy wreszcie nic nie trzeba i można pod krzakiem porzeczki namiętnie grać na smartfonie w Angry Birds, żeby za chwilę z piskiem wskoczyć do basenu z lodowatą wodą.
Przecież od tego właśnie zawsze były wakacje. I jeśli nie pozwolimy dzieciom sobie o tym przypominać, skończymy sztywni jak wypchane kukły, wepchnięte w jeszcze sztywniejsze stelaże swojego popandemicznego przymusu kontrolowania każdej minuty życia.
Skomentuj artykuł