Nieobecni przy urnach
Kolejny raz w Polsce nie zadziałało poczucie obywatelskiego obowiązku, na niewiele też się zdały apele biskupów i księży, polityków i publicystów. Ponad ¾ uprawnionych do głosowania Rodaków nie stawiło się przy urnach wyborczych. Ta dramatycznie niska frekwencja to niepokojący znak złej kondycji społeczeństwa obywatelskiego i złej jakości naszej demokracji.
Nie wolno zbyt łatwo rozgrzeszyć się z tej bierności w dniu, mimo wszystko, ważnych wyborów. Nie można jednak też całej odpowiedzialności za tę bierność zrzucić na obywateli, a przynajmniej trzeba próbować zrozumieć tych, co zostali w domu lub na działce.
Zwróćmy uwagę najpierw na to, że choć frekwencja w Polsce we wszystkich wyborach jest niska, to jednak w wyborach do Parlamentu Europejskiego staje się dramatycznie niska. Grają tu chyba rolę przynajmniej trzy czynniki. Pierwszy, to zdecydowana niechęć części wyborców do Unii Europejskiej, czasem wręcz traktowanie jej jako obcej hegemonii ograniczającej suwerenność, narzucającej złe prawa i obce wartości.
Ci, którzy tak postrzegają UE, a jednocześnie nie po drodze im z Januszem Korwin-Mikke czy narodowcami, być może uznali, że nie dla nich te wybory. Drugi czynnik to niski stopień identyfikacji, także tej emocjonalnej, z Unią Europejską. Mam na myśli ludzi, którzy nawet akceptują polskie uczestnictwo we Wspólnocie Europejskiej, widzą jakieś z tego korzyści dla Polski, ale jednocześnie nie czują żadnej więzi z postrzeganą jako zbiurokratyzowany moloch Unią. Niewątpliwie dużo trudniej wtedy odnaleźć motywację, jak choćby tę patriotyczną w przypadku wyborów krajowych. Najczęściej jednak powtarzanym wytłumaczeniem absencji wyborczej jest przekonanie, że wybory te mają znaczenie głównie dla samych eurodeputowanych, zaś prawie żadne dla ich wyborców, bo kompetencje Parlamentu Europejskiego są niewielkie, choć koszty utrzymania ogromne.
W rzeczywistości kompetencje i znaczenie Parlamentu Europejskiego obecnie wcale nie są takie małe, ale czy próbowano nam to pokazać w kampanii wyborczej?
Zapewne dałoby się znaleźć jeszcze jakieś przyczyny wyraźnie niższej frekwencji w wyborach europejskich niż w krajowych, ale nie ta różnica niepokoi najbardziej, lecz to że we wszystkich wyborach co najmniej połowa uprawnionych obywateli nie bierze udziału. Duża część tych nieobecnych uważa po prostu, że ich głos nie ma istotnego znaczenia, bo i tak kluczowe decyzje podejmuje partyjny aparat. To przekonanie nie do końca jest bezzasadne. Przekonaliśmy się już o tym kilka razy, gdy rządzący wyrzucili do kosza wnioski o referenda z milionami podpisów. Wiadomo, rządzący wiedzą lepiej, a to, że w demokracji naród jest suwerenem, to ładnie brzmi ale w Konstytucji i podręcznikach politologii. Oczywiście, w wyborach jest już inaczej niż z wnioskami o referenda. Tu faktycznie już od nas, wyborców zależy, która partia wygra - to jest bardzo ważne; ale już w niewielkim stopniu od nas zależy, kto personalnie będzie nas reprezentował. Obecny system wyborczy oraz wyraźne deficyty demokracji wewnątrz partii (zwłaszcza tych największych) sprawiają, że wpisani na listy wyborcze kandydaci są w głównej mierze reprezentantami szefostwa partii a nie wyborców i odpowiadają głównie przed szefem partii a nie wyborcami.
Poseł Kowalski musi oczywiście zabiegać o głosy wyborców, ale w większym stopniu musi zabiegać o przychylność przewodniczącego czy prezesa partii, bo w przeciwnym razie nie znajdzie się na liście, albo zajmie na niej fatalne miejsce, albo nie dostanie pieniędzy na kampanię i z góry jest na straconej pozycji. Ustalenie dość wysokiego progu wyborczego skutecznie zapobiega rozdrobnieniu partyjnemu (to był nasz problem na początku lat dziewięćdziesiątych), ale tak naprawdę niszczy demokrację, bo ogranicza do minimum szanse na polityczną realizację projektów alternatywnych wobec pomysłów szefów partii.
Trudno uznać za zgodne z duchem demokracji wyniki wyborów, w których od kilkunastu do trzydziestu procent ważnie oddanych głosów jest zmarnowanych, a w konsekwencji taka właśnie część aktywnych (biorących udział w wyborach) nie ma żadnej reprezentacji. Z pewnością jakimś rozwiązaniem tego problemu byłyby jednomandatowe okręgi wyborcze i ordynacja większościowa.
Bez zmiany systemu finansowania partii nie rozwiązałyby one jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wskazanych wyżej bolączek, ale przynajmniej najwybitniejszym jednostkom dałyby szanse wejścia do parlamentu, wyłącznie dzięki wyborcom, bez poddaństwa partyjnemu aparatowi. Póki co, na takie zmiany trudno jednak liczyć, bo największe partie, walczące ze sobą niemal we wszystkich kwestiach, w tej jednej są absolutnie zgodne: nie zmieniajmy ordynacji wyborczej. Dobrze jest jak jest. A że nie dla obywateli? To nie problem, przecież to tylko w wyborczej retoryce obywatele są najważniejsi.
Święty Jan Paweł II w Centesimus annus pisał bardzo dużo o właściwie rozumianej demokracji. Według Ojca św. autentyczną demokrację trzeba oprzeć na poprawnej koncepcji osoby ludzkiej, fundamencie niezmiennych, niepodważalnych wartości oraz państwie prawa. Jej istotę stanowi także podmiotowość obywateli, możliwość faktycznego decydowania przez nich o polityce państwa i aktywne korzystanie z tych możliwości. Autentyczna demokracja to właśnie demokracja uczestnicząca, w której społeczeństwo prawdziwie jest suwerenem i chce nim być. Demokracja wyłącznie proceduralna, choć zgodna ze wszystkimi regułami prawa, ale bez możliwości bądź chęci obywatelskiego uczestnictwa, pozostaje fasadą demokracji.
Bardzo niska frekwencja wyborcza pokazuje, słabość społeczeństwa obywatelskiego w Polsce. Jeszcze bardziej ta słabość uwidacznia się w tym, że godzimy się na takie funkcjonowanie demokracji, w którym niewiele mamy do powiedzenia.
Skomentuj artykuł