Obliczenia, czyli religia na maturze
Trzeba to z przykrością, ale uczciwie przyznać. Głupio wyszło. Nie dość, że kwestia matury z religii pozostaje wciąż niezałatwiona, to na dodatek właśnie powstało i zostało nagłośnione wrażenie, iż jej obecność na egzaminie dojrzałości to jedynie zachcianka duchownych, z biskupami na czele, a nie powszechnie oczekiwanie polskich katolików.
Temat nie jest nowy. Ktoś wyliczył, że stanowi on nie tyle przedmiot publicznej debaty, ile mozolnych gabinetowych zabiegów oraz sinusoidalnie powracających medialnych awantur, już od siedmiu lat. "Żyjemy w świecie demokracji, więc każdy ma prawo na religię chodzić lub nie albo wyznawać inną religię. Jeśli są prowadzone lekcje religii, jest ten wykład, to uczniowie mają prawo zdawać ją na maturze" - powiedział w styczniu 2006 roku bp Stanisław Wielgus, ówczesny przewodniczący Rady Naukowej Konferencji Episkopatu Polski. On również użył wtedy w publicznej wypowiedzi argumentu, który dzisiaj wydaje się najczęściej wybijanym ze strony Kościoła katolickiego: "Nie widzę powodu, żeby religia nie miała być przedmiotem tak samo ważnym jak inne. Skoro można zdawać egzamin maturalny z wiedzy o tańcu, to dlaczego nie z religii". W medialnych enuncjacjach rzadziej pojawiają się inne użyte wtedy argumenty. Na przykład ten, że brak religii na maturze "jest niedowartościowaniem, spychaniem na margines, pewnej określonej wiedzy". Mało kto przypomina słowa bp. Wielgusa, że ci, który nie przeszli przez lekcje religii, nie rozumieją właściwie kultury europejskiej. "Kto nie zna Biblii, nie rozumie malarstwa, nie rozumie literatury, która jest pełna odniesień biblijnych" - mówił wówczas szef Rady Naukowej KEP.
Śledząc doniesienia prasowe z ostatnich dni, można dojść do przekonania, że zdecydowanie negatywne stanowisko Ministerstwa Edukacji Narodowej właśnie zakończyło temat. "Minister edukacji rozwiała ostatnie złudzenia Kościoła" - napisała z satysfakcją Katarzyna Wiśniewska i dodała kpiąco: "Co ciekawe, MEN pokonało Episkopat jego własną bronią", czyli faktem, że to Kościół zatwierdza program nauczania religii, a nie ministerstwo. "Oskarżenia biskupów po spotkaniu z MEN, że twarde stanowisko MEN to "powrót do socjalistycznego sposobu patrzenia na teologię i Kościół" (bp Henryk Tomasik w Radiu Plus Radom), dowodzą tylko bezsilności i rozżalenia biskupów. Może pora zdać sobie sprawę, że z pomysłem religii na maturze czas się rozstać" - triumfuje publicystka.
Można by machnąć ręką, "niech się cieszy", gdyby nie niedobra korelacja pewnego fragmentu jej tekstu z opublikowanymi tego samego dnia w innej gazecie wynikami sondażu na temat społecznego poparcia dla idei matury z religii. Publicystka napisała: "Mało przekonują mnie też zapewnienia bp. Mendyka, że Episkopat ‘upomina się o podstawowe prawa młodych ludzi, którzy widzą taką potrzebę’. Nie słyszałam jakoś, by licealiści protestowali przeciwko decyzji MEN czy podpisywali petycje". Równocześnie "Rzeczpospolita" ogłosiła, że ponad 65 proc. Polaków nie chce religii na maturze jako przedmiotu dodatkowego. "Za" jest jedna trzecia.
Dlaczego? Zapewne ma trochę racji opozycyjny poseł, który twierdzi, iż tak zdecydowana postawa Polaków wynika z języka, jaki tej debacie narzucił obóz rządzący i sprzyjające mu media. Rację ma też bp. Tomasik, konstatując, że "Jest bardzo zła atmosfera wokół tego tematu".
Mnie jednak, gdy szukam przyczyn zaistniałej sytuacji, przychodzą na myśl słowa Jezusa: "Bo któż z was, chcąc zbudować wieżę, nie usiądzie wpierw i nie oblicza wydatków, czy ma na wykończenie? Inaczej, gdyby założył fundament, a nie zdołałby wykończyć, wszyscy, patrząc na to, zaczęliby drwić z niego: "Ten człowiek zaczął budować, a nie zdołał wykończyć". Albo który król, mając wyruszyć, aby stoczyć bitwę z drugim królem, nie usiądzie wpierw i nie rozważy, czy w dziesięć tysięcy ludzi może stawić czoło temu, który z dwudziestoma tysiącami nadciąga przeciw niemu? Jeśli nie, wyprawia poselstwo, gdy tamten jest jeszcze daleko, i prosi o warunki pokoju".
Opublikowane sondaże potwierdziły moje obserwacje dotyczące tematu religii na maturze. Duża grupa ludzi, w tym także część księży i katechetów, jest tej idei głęboko przeciwna, bo nie rozumieją, po co wprowadzać ją w życie. Nie dotarła do nich żadna rzetelna argumentacja, a stałe odwoływanie się do sformułowania z wiedzą o tańcu raczej wywołuje u nich rozdrażnienie, niż przekonuje. Myślę, że w takich sytuacjach, jak wpisanie religii na listę przedmiotów maturalnych (co w wielu krajach na Zachodzie jest oczywistością), zanim zacznie się starania, warto po pierwsze, najpierw przekonać do pomysłu "swoich", czyli członków Kościoła, zwłaszcza tych, którzy najbardziej tematem powinni być zainteresowani. Po drugie, zanim podejmie się batalię, warto dokonać obliczeń i zorientować się, jakie jest rzeczywiste poparcie dla sprawy w tzw. opinii publicznej. A w razie potrzeby przez odpowiednią akcję informacyjną zadbać o to, aby było co najmniej na przyzwoitym poziomie.
Skomentuj artykuł