Panieńskie dylematy przedmałżeńskie
Wiele kobiet uważa, że trudno dziś znaleźć dobrego mężczyznę, takiego, w którym widziałyby przyszłego męża. Dotyczy to głównie kobiet wierzących, w mniejszym lub większym stopniu zaangażowanych w życie Kościoła. Pytanie, co jest nie tak?
W teorii wygląda to bardzo prosto. Studia, praca i wspaniały mąż. Później dzieci, szczęśliwe rodzicielstwo, pierwszy krok, pierwszy ząbek, pierwsza sympatia naszego dziecka, dzieci naszych dzieci etc. W praktyce trochę inaczej. Ostatnio wiele rozmawiałem ze znajomymi, rówieśnikami, czyli z towarzystwem ok. 30-stki (powiedzmy +/- 4lata). Co wynikało z tych rozmów? Wiele kobiet uważa, że trudno dziś znaleźć dobrego mężczyznę, takiego, w którym widziałyby przyszłego męża. Dotyczy to głównie kobiet wierzących, w mniejszym lub większym stopniu zaangażowanych w życie Kościoła. Pytanie, co jest nie tak? Czego brakuje nam mężczyznom, czego panie od nas oczekują?
Po pierwsze, a dotyczy to zarówno kobiet, jak i mężczyzn, dążymy do niezależności. Chcemy być na swoim, sami się utrzymywać, sami decydować. Dopiero wtedy, kiedy mamy jakąś stabilizację, włącza się myślenie o zakładaniu rodziny. Nasi rodzice robili to w wieku ok. 20 lat, my natomiast już 10 lat później czyli ok. 30-stki. Dlaczego? Bo tak jest po prostu wygodniej. Nie musimy wypracowywać razem różnego rodzaju kompromisów. Wnosimy do związku pewne doświadczenie i sprawdzamy, na ile to się nam opłaca. Czysta kalkulacja. Trochę przerysowuję, ale celowo.
Po drugie, wiele wypływa z naszych doświadczeń rodzinnych. Nie każdy wychowywał się w szczęśliwym domu, w którym rodzice byli przykładem miłości małżeńskiej opartej na przyjaźni i kompromisach. To powoduje, że dużo trudniej nam zaufać, zaangażować się. Zakładamy maski i uruchamiamy systemy samoobronne. Trudno nas poznać, a jeśli się to udaje, często okazuje się, że gdy "chemia" przestaje działać, relacje rozpadają się. Po kilku takich klęskach jesteśmy jeszcze bardziej obudowani i cały proces jest bardziej żmudny i skomplikowany.
Po trzecie, świat lansuje inne wartości niż te, które możemy odnaleźć w Ewangelii. Dlatego dawane słowo często nie jest wiele warte, a miłości nie rozumie się jako daru z siebie dla drugiego, daru, który jest całkowitym i trwałym, dokonanym w nieodwołalnej decyzji, która ma trwać do śmierci. Lansowany jest system niesprzyjający rodzinie, a podkręcany egoizm bardziej sprzyja postawom hedonistycznym.
Po czwarte, środowisko, w jakim obracają się "atrakcyjne katoliczki" często jest środowiskiem zamkniętym. Nie ma w nim nowych osób. Inaczej to wygląda w dużych miastach, inaczej w mniejszych, gdzie niema duszpasterstw akademickich, czy też na wsiach. Problem dotyczy także tego, że w takich środowiskach przeważają kobiety. Mężczyzn jest jak na lekarstwo. Dlaczego? Bo my mężczyźni potrzebujemy konkretu, a tego często nie znajdujemy we wspólnotach żeńsko-katolickich.
No i po piąte - wymagania… Oj i tu się zaczyna. Najlepiej, żeby był wierzący, żeby nie pił, a jak już, to tylko czasami, żeby był stateczny, miły, kulturalny, niepalący etc. To jeszcze można zrozumieć, ale jeśli kobieta chce go dosłownie wykastrować emocjonalnie, tudzież mentalnie? Zero wyjść z kolegami na piwko, żadnych meczy, a najlepiej żeby oglądałby seriale. W swojej pobożności ma dorównywać wspaniałemu księdzu, który jest przewodnikiem duchowym jej wspólnoty. Modlić się musi, ale nie za dużo, wystarczy codziennie jutrznia, różaniec, koronka do Bożego Miłosierdzia, nieszpory i kompleta, w piątki droga krzyżowa, w pierwsze piątki post o chlebie i wodzie… Przecież to taki "zestaw podstawowy". Wiadomo, w wakacje rekolekcje, najpierw dla par, później dla narzeczonych, no i cykliczne dla małżonków. Najlepiej gdyby rozmawiał ze mną o wszystkim, co mu się przytrafiło danego dnia, ale dopiero po tym, jak wysłucha tego, co ja mam mu do powiedzenia. Tego można wyliczyć mnóstwo. A jak jest? W efekcie jednak wychodzicie za mąż nie za swoje ideały, ale za ich przeciwieństwa. Skąd to się bierze?
Nazywam to dwoma syndromami. Dotyczą one kobiet zaangażowanych w życie Kościoła, członków wspólnot i ruchów religijnych.
Pierwszy to syndrom "inny mnie nie zechce". W praktyce: zakochanie, piękne chwile, rozpad wielkiej miłości, samotność. W końcu pojawia się miłość, która jest lekarstwem na niespełnioną miłość. Ważne, że kocha, akceptuje. Jest nawet w czymś tam podobny do tego poprzedniego. Czas płynie, przychodzi pora na poważne decyzje i tak już zostaje, bo przecież inny mnie nie zechce. Wynika to chyba z jakiegoś rozleniwienia wewnętrznego, a już na pewno z braku przekonania o swojej wartości i pięknie kobiety wchodzącej w to na stałe. Wiele z takich małżeństw jest czystą fikcją.
Drugi to syndrom "rozmiękczający". Ona wyznaje konkretną zasadę wyrażoną trafnie w piosence zespołu Brathanki "tam Ci wszystko to co lubię, ale siebie dam po ślubie". Mijają miesiące wspólnego bycia, chodzenia ze sobą, narzeczeństwa. Fizyczność doprowadza w końcu partnerów do współżycia, weźmy na to po dwóch latach związku. W konsekwencji jednak prowadzi to do przeakcentowania tej sfery ponad inne. Paradoksalnie, seks staje się celem spotkań, a to co zakryte i niedozwolone najlepiej smakuje.
Nieuporządkowany seks bardziej rani ludzi żyjących blisko Boga niż tych, którzy się z Nim nie przyjaźnią. W kolejnej jednak relacji kobieta zdecyduje się na oddanie siebie wcześniej niż za dwa lata, w kolejnej - jeszcze wcześniej i wcześniej. W ten sposób skarb jest trwoniony.
Znam wielu księży, którzy odczuwają powołanie do tego, by zająć się duszpasterstwem kobiet. Nic w tym dziwnego. Drogie Panie, oprócz tego, że jesteście punktualne, schludne i niewulgarne, to jeszcze jesteście płcią piękną. Kto by chciał użerać się z facetami? Biję na alarm! Zajmijcie się nami, Drodzy Duszpasterze. Nam nie trzeba (tylu) czuwań i godzin na kolanach. Nam trzeba Ewangelii stosowanej zarówno na boisku, jak i w sali gimnastycznej, przy piwie podczas meczu, jak i podczas górskich wędrówek. Jest konkret - są w Kościele faceci, w których odnajdziecie, Drogie Panie, swoich mężów.
Skomentuj artykuł