Przychodzi człowiek z tęczą do kościoła
Nie wiadomo kim jest. Nikt nie zwróciłby na niego uwagi, gdyby nie jego irytująca tęczowa torba.
Czy to prowokacja? Czy on nie wie, że jest W KOŚCIELE? Nie wie, co nosi? Nie wie, że tęcza to symbol ideologii, która chce seksualizować dzieci i wprowadzać sto nowych płci? Przecież nie może nie wiedzieć, nie w dzisiejszych czasach, o, na pewno wie! Naprawdę nie ma wstydu, żeby tak się tu pokazywać i obnosić, jak gdyby nigdy nic! Zaraz, a może chce zbezcześcić dom Boży, zawiesić tęczową Matkę Boską Częstochowską albo rzucić na ołtarz tę ich flagę…?
Nie, nie, to nie jest sytuacja i reakcja z życia wzięta. To tylko moja wyobraźnia.
Nie tylko na marginesie ostatnich wydarzeń, ale za każdym razem, gdy słyszę – osobiście albo przez internet – kolejne kazanie o „ideologii LGBT”, naukę o neobolszewii, ogłoszenia duszpasterskie o tęczowej zarazie albo modlitwę za zwycięstwo polskiej rodziny w wojnie cywilizacyjnej, często łapię się na takiej fantazji: co by było, gdyby akurat był tu ktoś z tęczową torbą na ramieniu? Jakie wywołałby emocje wśród księdza i wiernych? Jakie przywitałyby go spojrzenia, słowa i gesty?
A przede wszystkim – co on sam mógłby poczuć i pomyśleć?
Środowy wieczór, osiem lat temu
Ta fantazja ma korzenie bardzo osobiste, sięgające dobrych ośmiu lat wstecz i mojego pierwszego roku studiów. Krakowscy dominikanie, późna godzina wieczorna, marcowa środa. Jestem tu po raz pierwszy; nie dlatego, że wcześniej byłam związana z innym katolickim środowiskiem ani dlatego, że tak bardzo zależało mi na wysłuchaniu wielkopostnych rekolekcji o. Adama Szustaka, wtedy jeszcze nieznanego szerzej duszpasterza Beczki. Poprzedniego wieczoru przez przypadek znalazłam na fejsie nagranie kazania, które włączyłam z nudów i dla beki, a wyłączyłam zaskoczona i poruszona. Włączyłam drugie – to samo. O co chodzi i jak to możliwe? Musiałam przekonać się na żywo.
Wiem, na portalu religijnym to żaden suspens. Ale w moim życiu to spory zwrot – kościół był pewnie ostatnim miejscem na spędzanie środowego wieczoru. Od lat nie bywałam tam ani w środę, ani w żadne dni tygodnia. Z Kościołem łączyły mnie tylko zdjęcia z chrztu, rower z komunii i zero wspomnień z bierzmowania. I oczywiście edukacja religijna – niedokończona, przerwana w liceum, ale wystarczająca, żeby wyuczone, melodyjne wersy głównych prawd wiary albo aktu żalu zostały w głowie. I przede wszystkim niezgoda z chyba całym nauczaniem (tematy: aborcja, in vitro, antykoncepcja, stosunek do osób homoseksualnych et consortes), barokowa, łatwa do wykpienia retoryka („umiłowani w Chrystusie Panu siostry i bracia”), kiczowate piosenki z gitarą i całe to ich „albo jesteś z nami, albo przeciwko nam”. Nie, to zupełnie nie mój cyrk.
A jednak, w tamten środowy wieczór, ciekawość wygrała. Poszłam z O., moją ówczesną współlokatorką, sama nigdy bym się nie zdecydowała. Tłum był niesamowity, wydawało się, że już nikt i nic się nie wciśnie. Przepchnęłyśmy się do przodu, wypatrzyłyśmy kawałek wolnej podłogi. Siedziałyśmy – uwielbiam wspominać ten moment – na ostatnim stopniu schodów do kaplicy św. Jacka. Nie widać stamtąd ołtarza, tylko nawę główną, w której tamtego wieczoru było prawdziwe morze ludzi. Przez całą mszę, odpowiadając automatycznie frazami, których się nie zapomina, zastanawiałam się, co właściwie tam robię. Patrzyłam na ludzi i czułam się całkowicie nie na miejscu. Byłam pewna, że to ugruntowana w wierze i w poglądach (nie moich) masa, jednorodna, stanowcza, bez żadnych wątpliwości.
A mnie po prostu przyciągnęła tam dziesięciominutowa historia o nieznanym Bogu. I niezrozumiała chęć, żeby usłyszeć coś więcej.
W imieniu wszystkich z ostatniej ławki
Co było dalej? W niedzielę po tamtym środowym wieczorze, bardzo osobistym, poruszającym wiele ukrytych czułych strun, usłyszałam idiotyczne kazanie o zepsutej cywilizacji. Wzruszyłam ramionami, zwinęłam żagle i przez kolejne pół roku znowu nie wracałam. Ale słowa o nieznanym Bogu nie dawały się zapomnieć. Tak się zaczęło.
Nie mam dużo więcej do przekazania oprócz tego wspomnienia. To ono sprawia, że za każdym razem, kiedy jestem w kościele, nie potrafię nie wmyślać się i nie wczuwać w tę jedną anonimową osobę, która z niczym się nie zgadza, ale weszła tu przez przypadek. Albo z powodu nieokreślonej potrzeby. Niewyjaśnialnej nadziei. Głębi rozpaczy, takiej, gdy człowiek, chociaż nie wierzy, to jednak tonie i chwyta się brzytwy więc wchodzi do kościoła.
Dlatego chciałabym, żeby przy stole zmieścili się wszyscy – również ci, którzy są tu jedną nogą. Siedzą za filarem, w ostatniej ławce, w kruchcie albo na zewnątrz. Chcę, żeby ci, którzy trafili tu, bo zabłądzili, dostawali bliskość, wsparcie i nadzieję. Bez żadnych warunków wstępnych.
Tak właśnie słyszę Jezusa, „żarłoka i pijaka”, przyjaciela grzeszników, celników i prostytutek, obrażającego uczucia religijne duchowych autorytetów swojego pokolenia. Tak rozumiem zachowanie Jezusa, gdy przechodząc przez Jerycho, zatrzymał się przy sykomorze, na której siedział Zacheusz, „zwierzchnik celników i bardzo bogaty”, który chciał Go zobaczyć. Nie wiadomo dlaczego konkretnie, pewnie po prostu słyszał o wszystkich cudach tego wielkiego proroka. Wiadomo za to, co stało mu na przeszkodzie – nie mógł tego zrobić „z powodu tłumu”.
Lobbyści ideologii katolickiej?
Wróćmy do człowieka z tęczową torbą.
Jaki głos Kościoła na swój temat usłyszy, zanim jeszcze wejdzie? Najbardziej wyraźny jest pewnie ten biskupi. Z całego serca chciałabym zacytować coś innego, żeby nie wrzucać wszystkich do jednego worka, nie wyciągać znowu tych samych i podobnych zdań, Maryi depczącej łeb smokowi gender, tęczowej zarazy i takiejż pandemii. To jednak dość trudne, biorąc pod uwagę fakt, że ci, którzy tego nie głoszą, w ogóle nie zabierają głosu w temacie i nie dają tym stanowiskom żadnej przeciwwagi, zupełnie oddając pole swoim krewkim współbraciom. Co to znaczy? Jak rozumieć to milczenie? Zgadzają się, myślą tak samo? Mam wielką nadzieję, że nie. Ale nie słysząc ani jednego odważnego głosu otuchy albo jasnego potępienia kompletnie rozplenionego grzechu homofobii czy replikowanego obrzydliwego kłamstwa (!) na temat powiązania pedofilii i homoseksualności, nawet mnie, osobie wewnątrz Kościoła, trudno w to wierzyć.
Kościół nie stoi jednak samymi wypowiedziami hierarchów. Być może człowiek z tęczą mimo wszystko spróbuje wsłuchać się bardziej i odkryć głos szeregowych katolików. Tu poglądy i narracja, siłą rzeczy, wydają się bardziej zróżnicowane. Ale co znajdzie? Owszem, być może odkryje jeden czy drugi empatyczny głos. Być może ktoś spróbuje zrozumieć jego doświadczenie. Ktoś może nawet sojuszniczo stanie obok niego. Ale jednocześnie ile znajdzie się tych, które oznajmią mu, że jest nienormalny? Na dzień dobry postawią też szereg obostrzeń: że nie powinien tego czuć i tak się zachowywać, a już z całą pewnością nie powinien się ujawniać ani tym bardziej domagać się czegoś dla siebie – to zwłaszcza jeśli człowiek z tęczową torbą jest katolikiem (bo, prawdę mówiąc, cała ta dychotomia człowiek z tęczą versus Kościół nie jest najszczęśliwsza; Kościół nie składa się wyłącznie z osób heteroseksualnych i osób LGBT+, które nie mówią o swojej orientacji). O ile głośniejsze będą te głosy od najprostszej postawy szacunku i empatii?
A ile będzie powtórzonych kropka w kropkę słów piętnujących „lobby”? Ile znajdzie się rzeczników pojęcia „ideologii” i apologetów pojęcia „zarazy” (jako sformułowania być może nie najzręczniejszego, ale przecież nie dotyczącego człowieka, a systemu poglądów i wartości, tak więc nie ma co się zacietrzewiać). Jak często spotka się w komentarzach ze zwykłą, brutalną homofobią, z którą spotykał się w szkole, o której słyszał w mediach, a być może sam jej doświadczył na ulicy? Ile razy przeczyta zdanie „ja nie mam nic do osób homoseksualnych”, nie kończące się w tym miejscu kropką, tylko przecinkiem, po którym następuje „ale” i jakiś dalszy ciąg, który automatycznie przekreśla tę delikatną akceptację?
Nie, człowiek z tęczową torbą nie będzie dalej dociekał, kim są ci straszni lobbyści ani drążył pojęcia „ideologii”, a już z całą pewnością „zarazy”. Nawet jeśli obiło mu się o uszy słynne zdanie z jednej z encyklik Jana Pawła II – „człowiek drogą Kościoła” – to zdaje mu się ono czystą abstrakcją, skoro instytucja objawia się jako monolit, którego celem jest walka w światopoglądowej wojnie.
Trudno mi wymyślać wrażenia człowieka z tęczową torbą po wejściu do kościoła, bo chyba nie potrafię wyobrazić sobie, że mógłby mieć ochotę tu w ogóle zaglądać, choćby tylko po to, żeby schować się przed deszczem. Za to dobrze zrozumiem wypowiedziane przez niego zdanie, którego akurat wcale nie muszę wymyślać: lobbystów ideologii katolickiej omijać szerokim łukiem.
Skomentuj artykuł