Przyjdź i poprowadź!
Nie oczekuję od adwentu fajerwerków. Nie nastawiam się na duchowy maraton. Z pokorą uświadamiam sobie na wejściu, że mimo solidnej dawki lat na karku jestem tylko i aż dzieckiem. Dzieckiem Bożym. Które potrzebuje nieustannie słyszeć, że jest kochane, upragnione i wyczekane.
Kiedy wkraczamy w nowy rok liturgiczny w towarzystwie tekstów ostatecznych, przyznam, że zawsze towarzyszy mi pewien dyskomfort. Takie wewnętrzne przekonanie, że niestety jestem człowiek małej wiary. Rozglądam się po tym, co dzieje się na świecie, dostrzegam zmiany klimatu, nieustające podziały, kryzysy, wojny i mam wrażenie, że nie tyle nie mogę zaczerpnąć ducha, co duszę się i pragnę schować głowę głęboko pod koc, by tych okropieństw nie widzieć. Nie potrafię z nadzieją i radością oczekiwać tych wszystkich cierpień, trzęsień ziemi, trąb powietrznych, o których mówi Jezus do swoich uczniów (Łk 21, 20-28).
Marana tha
A potem biegnę do Kościoła i pełna zapału śpiewam: „Przyjdź, Panie Jezu”! I – paradoksalnie – naprawdę pragnę tego przyjścia. Może dlatego, że gdy tylko zaczynamy adwent, odsuwam w głowie wszystkie te przerażające wizje i myślę (a właściwie: mam nadzieję!), że On i tak przyjdzie inaczej niż sobie to wyobrażamy. Może właśnie tak, jak to ujął Miłosz w „Piosence o końcu świata”:
„A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już”.
Przecież po raz pierwszy na świat też przyszedł zupełnie inaczej niż ludzie się spodziewali…
Oczekiwania
U progu adwentu nie mogę się więc opędzić od pytania, czego właściwie „oczekuję” od tych paru tygodni, które przede mną. Czego oczekuję od Boga, od siebie samej, od moich bliskich, od przyszłości. I nie mam prostych odpowiedzi. Pozostaje mi podziękować Kościołowi, że tak a nie inaczej nas w nowy rok liturgiczny wprowadza. Bo jedyne, czego jestem pewna, to tego, że potrzebuję czasu, by te odpowiedzi odkryć. Dokładnie tak, jak czasu potrzebuje światło wieńca adwentowego, by na dobre rozjaśnić grudniowe wieczory. Stopniowo, bez pośpiechu, bez przymusu artykułowania wszystkiego, co mam w głowie. Cudowną przewodniczką jest tu dla mnie Maryja. W Nią na pewno będę się mocno wpatrywać przez najbliższe dni. Tym mocniej, że w adwent wchodzę z nowym życiem pod sercem. I bardzo Jej towarzyszenia potrzebuję.
Bądź blisko
Od lat adwent kojarzy mi się też z procesem zbliżania. Do bliźniego, do Boga, do siebie samej. A skoro proces, to znaczy, że nie dostaję wszystkiego od razu, że pozwalam sobie na niepewność i ćwiczenie cierpliwości. I pokory. Także na to, że te 27 dni nie będzie takie, jak sobie zaplanuję. W końcu nigdy nie wiemy, jak minie nam podróż, gdy w nią wyruszamy, prawda? To jest więc dla mnie duchowy punkt wyjścia. Co nie znaczy, że się do tej drogi nie przygotowuję.
Dbałość o „bliskość” (i radość!) wyznacza od lat ramy naszego rodzinnego celebrowania tego czasu. Nie inaczej będzie w tym roku. Z jednej strony rytm codzienności wzbogacą nowe (choć tak naprawdę dobrze znane z poprzednich lat) tony: obserwowanie światła na wieńcu adwentowym przy wspólnym posiłku, odkrywanie kolejnych słodkości z własnoręcznie przygotowanego kalendarza adwentowego, słuchanie pieśni adwentowych, pieczenie pierniczków, czytanie książek, robienie kartek świątecznych oraz bardziej i mniej szlachetnych paczek. Świetnie sprawdza się nam też produkowanie sianka dobrych myśli (każdego dnia na wąskich paskach papieru piszemy coś dobrego o kimś lub notujemy słowa wdzięczności, które stopniowo wypełniają „żłóbek” Pana Jezusa) i poranne losowanie intencji modlitewnych ze słoika (które to intencje każdy z członków rodziny wymyśla w wigilię adwentu).
Harmonię życia rodzinnego ratują nam uświęcone tradycją zasady, dotyczące kolejności zapalania/gaszenia świec, wyciągania karteczek z intencjami czy otwierania kopert. Staramy się jak najwięcej robić razem, na miarę naszych sił i możliwości, doświadczając w ten sposób bliskości, a przy okazji budując w naszych sercach masę wspomnień, które cementują nasze więzi.
Dość rzec, że gdy w wigilię adwentu zarządzamy z Najlepszym z Mężów przygotowania, młodzież (w wieku 7, 6 i 3 lata) rzuca w kąt lego, gitary i inne lalki, by zasiąść z nami przy stole, uzgodnić podział zadań i przystąpić z werwą do działania (co oczywiście kończy się stratami w rodzaju pomalowanych tapicerek, utraty części grzywki czy sklejeniu sierści kota, ale na to spuśćmy zasłonę miłosierdzia). I choć efekty naszej rodzinnej twórczości zdecydowanie nie nadają się na instagram – to dla nas są najpiękniejsze, mają ogromne znaczenie i wypełniają serce czystą radością. Taką radością płynącą z prostego faktu doświadczania wspólnoty.
Daj się prowadzić
Nasze dzieci to jeszcze maluchy. Po świecie wiary nawigują, trzymając nas za rękę (jeszcze). I choć nieustannie doświadczamy, że to nie jest jednostronny wysiłek, bo wiele, wiele dobra my, dorośli, dzięki temu otrzymujemy, to jednak rodzicielstwo uświadamia nam przede wszystkim to, jak bardzo sami takiego prowadzenia potrzebujemy. Nasz osobisty adwent wypełnia więc cisza, by usłyszeć Jego głos, a drogę wyznacza Słowo. Z jednej strony jest więc dbanie o czas na medytację i rekolekcje, a z drugiej karmienie się lekturą Pisma Świętego.
W tym roku po raz pierwszy będziemy też „hodować” drzewko Jessego. Przyparafialna śliwa wiśniowa została ogołocona (przy wydatnej pomocy naszego duszpasterza) z pokaźnej gałązki, która to wsadzona do wazonu póki co wzbudza zainteresowanie przede wszystkim naszych kotów. Przez kolejne tygodnie każdego dnia będziemy po obiedzie czytać wybrany fragment z Pisma Świętego, który ma nam przypomnieć nie tylko genealogię Jezusa, ale także uświadomić, jak wiele pokoleń ludzi czekało na przyjście Zbawiciela. Dzieciaki przy okazji będą na drzewku wieszać specjalne symbole związane z czytaniami. Jestem przekonana, że to będzie dla nas wszystkich bardzo budujące doświadczenie. A jeśli jeszcze w wigilię zobaczymy na naszej gałązce jakieś listeczki, to czyż nie będzie to piękny symbol nawiązujący do liturgii Bożego Narodzenia (Iz 11,1)?
Nie oczekuję od adwentu fajerwerków. Nie nastawiam się na duchowy maraton. Z pokorą uświadamiam sobie na wejściu, że mimo solidnej dawki lat na karku jestem tylko i aż dzieckiem. Dzieckiem Bożym. Które potrzebuje nieustannie słyszeć, że jest kochane, upragnione i wyczekane. Które oprócz Rodzica-Przyjaciela, potrzebuje Rodzica-Przewodnika. Wychowawcy na drodze Miłości.
Marana tha!
Skomentuj artykuł