Rodzina czy elastyczność?
W katolickich środowiskach nieco więcej mówi się ostatnio o tak "przyziemnych" sprawach jak warunki zatrudnienia, ich wpływ na relacje międzyludzkie, w tym domowe i rodzinne.
To dobrze - często zapominamy, że rewolucja chrześcijaństwa u jego zarania równała się zmianie stosunków społecznych i relacji międzyludzkich od podstaw. Z tym dziś, przynajmniej w naszych realiach, katolicyzm ma chyba największy problem, skupiając się - mocno defensywnie - nade wszystko na sprawach "okołorozporkowych", czyli na tematach obyczajowych. Dlaczego uważam, że to postawa defensywna? Ponieważ hierarchiczny Kościół w Polsce zachowuje się na ogół tak jakby ogromne przemiany społeczno-gospodarcze i kulturowe ostatniego dwudziestopięciolecia dotyczyły jedynie dość wąskiego wycinka rzeczywistości. A przecież znaczna część dzisiejszych wyzwań wiąże się z utowarowieniem większości międzyludzkich relacji, komercjalizacją niemal wszystkich sfer życia, zmianami na rynku pracy (i zwyczajowym wysokim bezrobociem), nieobecnością rodziców w domu, wywołaną coraz bardziej "elastycznymi" i wydłużającymi się formami pracy.
Prosta sprawa: jak rodzice mają wychowywać (po katolicku, albo i nie-po-katolicku) swoje coraz mniej liczne potomstwo, jeśli właściwie się z nim nie spotykają, bo znaczną część życia poświęcają - często koniecznemu - zdobywaniu środków na utrzymanie? Co zrobić z faktem, że nawet katolicy i zdeklarowani prawicowcy biernie przyjmują model, wedle którego dziecko, najbardziej wychuchana istota w domu, rośnie na małego satrapę, niemal niezdolnego do zawierania kompromisów z innymi ludźmi, bo "mu się należy"? Dla "świętego spokoju" dzieciom kupuje się mnóstwo przedmiotów, ale czas okazuje się towarem zbyt deficytowym i drogim. Często nie jest to wina rodziców, którzy z obawy przed wypadnięciem z rynku pracy dostosowują się do coraz mniej dla siebie korzystnych realiów zawodowych i płacowych.
Takie procesy zachodzą w Polsce stopniowo, trudno je dostrzec z dnia na dzień, ale w konsekwencji już doprowadziły do tego, że na przykład chory rodzic, z potężną gorączką, prowadzi dziecko do przedszkola, później idzie do pracy, wraca do domu około 18.00 i tam co najwyżej wyładowuje swoją frustrację w kłótni ze współmałżonką, albo zbeszta dziecko. A jeszcze musi liczyć się z tym, że część wieczoru wypełnią mu obowiązki zawodowe. Jak wiele trzeba takich kamyczków, żeby wypełnił się worek zbyt ciężki by go nieść? Wówczas rzecz kończy się choćby rozwodem. To jest doświadczenie często niezbyt zrozumiałe dla ludzi ze starszych pokoleń, ale dość oczywiste dla współczesnych trzydziesto-, czterdziestolatków.
Obserwowałem niedawno dyskusję dotyczącą wypowiedzi Rafała Brzoski, szefa InPost, który stwierdził, że dla niego cenni są tylko tacy pracownicy, którzy gotowi są odebrać telefon, odpisać na maila choćby po 21.00 - dyspozycyjni ludzie. Przy okazji - InPost słynie z zatrudniania na śmieciowych umowach, za niskie stawki. Wiele osób w dyskusji dotyczącej tej wypowiedzi Brzoski stwierdziło, że nie chce i nie zamierza być dyspozycyjnymi za wszelką cenę. A to właśnie ze względu na swoje rodziny i na życie prywatne.
W naszych czasach niemal dogmatem jest, że ludzkie życie przenosi się "do pracy", że czas prywatny/domowy jest mało istotny, a liczy się tylko elastyczność, "bycie pod telefonem", itp. Myślę, że skutki takiej ideologii i praktyki dnia codziennego widać jak na dłoni. Kultura singli, kultura krótkotrwałych związków wprost wiążą się z nową obyczajowością "stałej dyspozycyjności" i to "dyspozycyjności za grosze". Drugą stroną medalu jest obyczajowość jaką w skrócie oddaje powiedzenie "kto bogatemu zabroni", czyli obyczajowość ostentacyjnego nowobogackiego "materializmu praktycznego". To są problemy, zarówno ekonomiczne jak etyczne, które dotyczą i nieraz boleśnie dotykają również polskich katolików, katolickich rodzin, wychowywanych w nich dzieci.
Mam wrażenie, że część polskich katolików nie rozumie, że papież Franciszek swoje nauczanie społeczne, z reguły skupione na "sprawach zwykłych ludzi", kieruje także do naszego lokalnego Kościoła, a nie tylko państw Trzeciego Świata, krajów latynoamerykańskich czy zachodnioeuropejskich. Polscy katolicy wywodzą się ze wszystkich warstw społecznych. Są wśród nas ludzie bardzo zamożni, są tacy co żyją dostatnio, ale bez luksusów, są i tacy co żyją skromnie. Są wreszcie w Polsce katolicy-pracujący ubodzy, a pewnie też nędzarze. Podejrzewam, że większość polskich katolików, na ogół dość cicha, to właśnie mniej zamożni. Co ma im do zaoferowania lokalny Kościół, którego oficjalne wypowiedzi o relacjach społeczno-gospodarczych można policzyć na palcach jednej, może dwóch rąk? To jest pytanie. Choć trzeba równocześnie pamiętać o wielu praktycznych dziełach miłosierdzia, prowadzonych przez Kościół, inspirowanych Ewangelią.
Znamienna jest niedawna wypowiedź siostry Małgorzaty Chmielewskiej dla "Rzeczpospolitej". Siostra, opisując sposób działania prowadzonych przez siebie domów dla bezdomnych, osób chorych, samotnych matek, stwierdziła: "Płacimy podatki, żadnych przekrętów i śmieciówek, wszyscy zatrudnieni na umowie o pracę. Nawet jeśli przyjmujemy kogoś sezonowo na umowę-zlecenie, to z pełnym pakietem i ubezpieczeniem. Dajemy urlopy, płacimy za chorobowe. Nie wolno oszukiwać ludzi. Wykorzystywać pracowników, poniżać ich, po to, żeby im pomóc? Absurd, to by się mijało z celem". Bardzo dobrze widać na tym przykładzie, że "wyobraźnia miłosierdzia" nie kieruje się tylko ku nędzarzom, ale skupia się na refleksji: jak samemu działać, i to w imię Ewangelii, żeby nędzy nie przybywało?
Bardzo czekam na pielgrzymkę Franciszka do Polski - może "papież z dalekiego kraju" pomoże nam lepiej zrozumieć, co się dzieje na naszym podwórku.
Skomentuj artykuł