Straszenie apokalipsą klimatyczną nie pomaga Ziemi. Uświadomiła mi to pani z warzywniaka
Tego lata kryzys klimatyczny zapuka do drzwi każdej polskiej rodziny i singla. Wszyscy poczują choćby skok cen żywności spowodowany suszą. Jak mówić, że to nasza wspólna sprawa? Jak pogodzić tego, któremu wszystko jedno, z tym, który na taki luksus nie może sobie pozwolić? Jak nie popadać w schematy, że proekologiczny jest hipsterski singiel, a wielodzietna rodzina żyje na kredyt Ziemi?
Z rozmów przy warzywniaku można się wiele nauczyć. To było piątkowe popołudnie. Do osiedlowego straganu podeszła 70-letnia kobieta.
– Pani E., jak zawsze, proszę – powiedziała, podając dotkniętą zębem czasu wielorazową torbę. Właścicielka stoiska zważyła kilogram jabłek, tyle samo śliwek, dorzuciła dwa kiwi i dwie gruszki, tyle zdążyłem zauważyć, stojąc w bezpiecznej odległości około dwóch metrów za nimi.
– 23 zł, pani D. – odparła sprzedająca, podliczając zakupy.
– Aż tyle? Nie przygotowałam się… – westchnęła seniorka, przeczesując woreczek z pieniędzmi zawieszony na szyi.
– Wszystko teraz poszło w górę, a to początek. Lato będzie ciężkie, jest sucho, mówię pani. Na giełdzie rolnej już widać… – tłumaczyła pani E.
– Czyli nie kłamią – podsumowała starsza kobieta, rezygnując z kiwi i gruszek.
– Ja pani coś powiem. Pani to ma szczęście, bo raczej nie dożyje tego, co pokazują w telewizji. W ten cały koniec świata to ja nie wierzę, ale będzie nam się żyło bardzo ciężko, bardzo nieprzyjemnie i bardzo długo – skwitowała właścicielka straganu.
Obie pokiwały głowami i się rozeszły. Tego dnia pani D. wróciła do domu nie tylko uświadomiona, ale też przekonana, że świat niebezpiecznie się zmienia. Zmiany klimatyczne zajrzały do jej portfela i wyobraźni.
Mnie natomiast zastanowiło, co jest nie tak z naszym mówieniem o kryzysie klimatycznym. Jedna rozmowa przy warzywniaku potrafiła panią D. przekonać, że jest źle, a nie zrobił tego żaden wcześniejszy materiał w mediach. Jej „czyli nie kłamią” wciąż brzmi w mojej głowie. W prosty sposób zrozumiałem, że medialny język mówienia o zmianach klimatu i ochronie środowiska wymaga translacji na język doświadczenia ludzi.
Język
Słabość medialnego języka chyba najlepiej wyjaśnił mi Filip Springer w swoim tekście „List do K.”. Reporter próbuje w nim przygotować się do rozmowy z własnym synem. Zastanawia się, jak ukazać mu przemijający świat, zarażając go jednocześnie zachwytem, wrażliwością i nie kumulując w nim sumy własnych strachów. W pewnym momencie dokonuje autokrytyki w imieniu wszystkich dorosłych. "Zaczęliśmy się nawzajem zarzucać komunikatami i żeby je usłyszeć, musieliśmy je nieco podkręcać. Fatalna wiadomość zaczęła zastępować bardzo złą wiadomość, która kiedyś już zastąpiła taką po prostu złą. I tak doszliśmy do wiadomości o końcu świata. Bo co może być mocniejszego od nich? Potem można już tylko się przekrzykiwać, podbijając okropieństwa, które się mają na ten koniec złożyć. Tak do siebie czasem mówimy, tak to działa wśród dorosłych. To jest pułapka i nie wiem, czy uda mi się Cię przed tym uchronić" – pisze Springer.
W rozmowie o zmianach klimatu wykorzystano już chyba cały potencjał militarnych i apokaliptycznych metafor. Straszy się ludzi, którzy potwierdzenia tych słów szukają, wyglądając przez kuchenne okno… i nie widzą zagłady. Życie toczy się dalej. Bo życie jednostki ograniczone jest horyzontem tu i teraz. Dopóki wiąże koniec z końcem, świat się dla niego niewiele zmienia. Najcieplejsze lato w tym stuleciu? Zwykła anomalia, jakich już wiele przeżył. Wzrost średniej globalnej temperatury o 0,7 stopnia Celsjusza? Na granicy błędu statystycznego mierzonego kuchennym termometrem w oknie – taki wzrost to jeszcze nie powód, by zdjąć kurtkę w słońcu, a co dopiero bić na alarm.
Socjolog prof. Lech M. Nijakowski ma na ten temat ciekawe zdanie. Społeczeństwo się apokalipsy nie boi, ono na nią czeka. "Proszę zwrócić uwagę, że aby zaistniała postapokalipsa, ludzkość musi przetrwać! Mało jest dzieł, w których umierają wszyscy co do jednego. Postapokalipsa to tak naprawdę pocieszenie – ha, nasz gatunek wszystko przetrwa, meteoryty, sztuczną inteligencję, epidemię!” – mówi profesor Uniwersytetu Warszawskiego.
Wniosek nasuwa się sam: nie wierzymy w dramatyczny i nieodwracalny koniec. Co najwyżej w jakieś totalne przewartościowanie, z którego wyjdziemy cało. Nawet chrześcijańskie rozumienie apokalipsy zakłada nadzieję nadejścia nowego porządku, Bożego. Narracja o klimatycznej apokalipsie nie znajduje więc zrozumienia u Kowalskiego, który skrycie wierzy w lepsze życie w innym świecie. Wobec niemocy i poczucia braku wpływu na to, co się dzieje na świecie, nadzieję daje mu oczekiwanie „życia po życiu”. Wszyscy jesteśmy Kowalskimi. Trochę nie wierzymy, a trochę damy sobie przecież radę.
Kompetencje i oczekiwania
Teorie, modele, analizy, wykresy czy hipotezy wydają się fascynujące głównie dla ludzi, którzy interesują się tematem lub choćby zastosowanymi narzędziami analitycznymi. Ze szkoły, która ma przygotować do życia, wynosi się raczej braki w statystyce, wnioskowaniu, myśleniu przyczynowo-skutkowym czy podstawach logiki. To nie powinno zachęcać do wyzywania od głupiego każdego nieuświadomionego obywatela – to znaczy tylko tyle, że system edukacji produkuje obywateli całkowicie bezbronnych wobec intensywnie zmieniającej się rzeczywistości. Trudno oczekiwać zainteresowania tematem ochrony środowiska, gdy nie posiada się narzędzi, które pozwalałyby diagnozować problemy i projektować rozwiązania. A niewiedza rodzi strach. Jak poradzić sobie z zagrożeniem, jak zweryfikować przyczyny naszych lęków? Łatwiej się od nich odciąć i ograniczyć pole widzenia do kilku metrów kwadratowych wokół siebie, zamiast zaglądać do płonących lasów na drugiej półkuli. Ale i w tym najbliższym otoczeniu jest potencjał zmian, który można wykorzystać.
Od statystycznego Polaka oczekuje się czasem więcej niż od ministra odpowiedzialnego za środowisko, energię lub klimat. Naprawdę nie powinno obywateli interesować, że ten czy inny minister, prezydent lub poseł przed kamerami zbierał śmieci w lesie. Że wójt, radny czy wojewoda posadził w zabetonowanym centrum miasta drzewko, które ma przypominać o szacunku do przyrody. Powinny nas interesować konkretne działania: jak prezydent, minister, wójt wykorzystuje w tym zakresie narzędzia, które daje mu sprawowany urząd. Czy jest skuteczny, czy sam wychodzi z inicjatywą ustaw i czy dobro środowiska – czyli Polaków! – ceni wyżej niż interesy firm i inwestorów. Czasem miałbym ochotę powiedzieć takiemu decydentowi: „My, naród” już posprzątamy te śmieci w lasach, tylko wy róbcie, co do was należy.
Klimat takiej propagandy ekologicznej rodem z podstawówki świetnie opisała Dominika Frydrych: "Pamiętam, że w szkole na Dzień Ziemi robiło się wyklejanki z kulą ziemską, układało się teksty o czystym środowisku i rysowało plakaty o zbieraniu śmieci. Generalnie rzecz biorąc, szlifowało się artystyczne skille, propagując jednocześnie proekologiczne treści. Zawieszano to potem na tablicy korkowej oznaczonej dużym napisem «nasze prace» albo prezentowano na apelach szkolnych”.
W niejednej sali obrad mogłaby wisieć podobna gablota. Efekt dla środowiska ten sam – znikomy. Politycy wmawiają ludziom, że „eko” jest zbieranie śmieci od święta Ziemi, w tym samym czasie ściągając do Polski tonami węgiel i blokując rozwój sektora energii odnawialnej. Ludzie widzą tę nieszczerość i rozumieją tyle, że jest na nią przyzwolenie.
Brak konsekwencji
Edukacja wymaga czasu i konsekwencji w działaniu. Obecna polityka klimatyczna przypomina raczej podejmowanie decyzji „ad hoc” niż element głębszego rozeznania i planu naprawy. Służy poprawianiu sobie jedynie samopoczucia. Przykład pierwszy z brzegu. Co przyniosło wprowadzenie płatnych reklamówek jednorazowych w sklepach, jeśli po nieco ponad roku zachęca się ludzi masowo do stosowania jednorazowych maseczek i rękawiczek, ukazując to za wzór odpowiedzialności i postawy obywatelskiej i nawet słowem nie wspominając o bezpiecznej utylizacji? Względy epidemiczne to jedno, ich nie podważam, ale zrobiono to bez przygotowania zaplecza sanitarnego, bez żadnej edukacji społeczeństwa.
Na ulicach zalegają setki jednorazowych rękawiczek, bo ani sklepy, ani tym bardziej zakłady oczyszczania miasta nie są przygotowane na ich odbiór. Nie wiadomo nawet, jak je zakwalifikować – jako potencjalny odpad medyczny, produkt skażony? Już pojawiają się głosy, że „zrywki” wcale nie były takie złe, jak nas straszono. Wrócą do łask szybciej niż myślimy. A razem z nimi podejrzliwość wobec wszelkich proekologicznych działań.
Eko-ekskluzywność
O ile starania jednego człowieka wyglądają śmiesznie na tle obojętności globalnych graczy, o tyle 38 mln osób zmieniających swoje nawyki na proekologiczne to już głos, który trudno zignorować. Tylko w jaki sposób przekonać ich, by przeszli na stronę środowiska choćby w kwestii wyboru produktów codziennego użytku? Ceny produktów ekologicznych bywają z kosmosu. Za fasadą drobnych producentów – którzy rzeczywiście ponoszą wyższe koszty produkcji, co ma przełożenie na cenę – kryją się też sprytni gracze, którym nie na rękę jest rozejście się produktów ekologicznych z poczuciem ich ekskluzywności. Dopóki będą one prezentowane wyłącznie jako niszowe, hipsterskie i modne, nie znajdą miejsca w wielu polskich domach.
Tymczasem zmiana przyzwyczajeń, czegoś tak błahego jak mogłoby się wydawać, to klucz do sukcesu. Jako świadomi konsumenci możemy kreować rynek w ogromnym stopniu, a producenci w końcu pójdą za naszymi potrzebami. To powinno działać w tę stronę.
Ziemia ściąga długi
Tego lata kryzys klimatyczny zapuka do drzwi każdej polskiej rodziny i singla. Niezależnie od majętności wszyscy poczują choćby skok cen żywności spowodowany suszą. Jeden machnie na to ręką, bo zarabia powyżej trzech średnich krajowych, a drugi ledwo spinający koniec miesiąca z początkiem będzie przeprowadzał szczegółowe wyliczenia przed wyjściem do sklepu i odkładał kolejne produkty, na które go nie stać.
Kryzys ekonomiczny po pandemii tylko obnaży to, czego nie chciano widzieć i o czym mówić nie potrafiono przez lata. Polacy podzielili się jak zawsze na obozy za i przeciw. Zamiast rezerw mamy deficyt, nie ma czym go wyrównać, bo przez lata wszystko było na kredyt. Dziś nawet Wisła jest pod kreską, i to dosłownie. Gdyby odsetki za wykorzystanie świata obciążały nasze konta bankowe, wszyscy dbalibyśmy, aby były jak najmniejsze. Nadchodzące podwyżki potraktujmy więc jak podatek, który wprowadziła Ziemia – od jabłek, gruszek, śliwek, wody…
Zmieniający się świat zmusi nas w końcu do zmiany przyzwyczajeń, zmiana przyzwyczajeń do zmiany myślenia, a zmiana myślenia do podejmowania świadomych decyzji – w sklepie i przy urnie wyborczej.
Bez wykształcenia w ludziach poczucia, że są częścią środowiska, nie ma co dalej wchodzić w rozmowy na temat szkodliwości plastikowych słomek. Dla zbyt wielu z nich bycie częścią przyrody jest dodatkiem do tożsamości, a nie jej istotnym elementem. Można nazywać się panem stworzenia, ale wobec praw natury jesteśmy równi. Przeminiemy w końcu jak ci, nad którymi dumnie panujemy. By skutecznie o tym mówić, potrzebujemy wspólnoty doświadczeń. Powinniśmy uczyć się słuchać o przemijaniu świata od wiekowych świadków tego procesu, jednocześnie oddając głos młodym, bo to ich potrzeby i wyobrażenia wyznaczą kierunek przyszłości. I dopiero gdy pogodzimy te głosy, będziemy mogli razem zdecydować o teraźniejszości.
Pani D. prawdopodobnie nigdy nie widziała tygrysa czy delfina, by się o niego martwiła. Dla niej wymieranie gatunków brzmi jak ponura abstrakcja. Ale wie doskonale, że miejsce, w którym łapała oddech w cieniu, jest teraz patelnią, bo wycięto starą akację. Wie, że 20 zł, które nosi przy sobie zapobiegawczo, nie wystarczy już na zakupy „jak zawsze”, teraz musi mieć przynajmniej 30 zł. Pani D. wie, że jak jest słońce, ale wieje wiatr, to jest zimno, bo rozumie, że jakiś odległy niż lub wir znad Rosji psuje jej pogodę i samopoczucie. Ludzie są w stanie zrozumieć te globalne zależności, ale potrzebują języka, który będzie bazował na ich doświadczeniach.
Jak mówić, że to nasza wspólna sprawa? Jak pogodzić tego, któremu wszystko jedno, z tym, który na taki luksus nie może sobie pozwolić? Jak nie popadać w schematy, że proekologiczny jest hipsterski singiel, a wielodzietna rodzina żyje na kredyt Ziemi? Wszyscy przykładają do tego rękę, więc musimy się nauczyć o tym rozmawiać. Ochrona środowiska jest już nie tyle ideą, ile koniecznością.
Wrócę raz jeszcze do Springera:
"Zapytałem też Janka, czy mówi dzieciakom o tym, co się dzieje z planetą. Odpowiedział, że tak, ale stara się nie używać strasznych słów. Jeżdżą na przykład co roku na Bagno Całowanie pod Warszawę i obserwują, że za każdym razem jest tam mniej wody. Opowiadają sobie dlaczego. – Pozwalamy poczuć im pewną stratę związaną z tym konkretnym miejscem, dotknąć tej zmiany, ale nie straszymy szerszą wizją".
Pozwól sobie poczuć stratę. Dotknij zmiany, która jest najbliżej Ciebie.
***
Ten tekst kieruję głównie do ludzi, którzy działają na rzecz ochrony środowiska lub chcą o niej mówić. Jeśli widzicie zmarszczone niedowierzaniem – lub co gorsza niezrozumieniem – brwi swojego słuchacza, po prostu zmieńcie język. Starajcie się poznać jego doświadczenie, zrozumieć obawy. Naprawdę nie stoimy po dwóch wrogich stronach. A tylko od tego, czy się usłyszymy i zrozumiemy, zależą losy Ziemi w przyszłości.
Skomentuj artykuł