Trudna sztuka mówienia
Jedną z najcięższych prac na ziemi, moim zdaniem, jest próba wytłumaczenia innym, co ktoś chciał powiedzieć w sytuacji, gdy słowa już zostały wypowiedziane lub napisane i zaczęły swój samodzielny żywot w przestrzeni publicznej. Niezależnie od tego, czy są to słowa polityka, artysty, arcybiskupa czy sąsiada zza płotu.
Jako uczeń nie znosiłem tych lekcji polskiego, w czasie których nauczycielka stawiała nas wobec problemu, który najkrócej można ująć w sformułowaniu "Co poeta/pisarz/autor miał na myśli?". Buntowałem się przeciwko takiemu sposobowi podejścia do dzieła literackiego. W starszych klasach zwykle wyrażałem swoje zniesmaczenie oraz protest intensywnymi [i niejednokrotnie udanymi ;-)] próbami doprowadzenia całej analizy do absurdu. Jako początkujący wyrobnik na niwie słowa i języka byłem przekonany, że zadaniem autora jest takie ujęcie swych myśli, aby każdy, nawet najmniej bystry odbiorca, zdołał odczytać przekaz w sposób jednoznaczny i bez wątpliwości. "Kto tego nie potrafi, nie powinien się zajmować pisaniem ani mówieniem!" - grzmiałem z tą pewnością siebie, której dzisiaj sam sobie chwilami zazdroszczę.
Później spokorniałem, raz po raz odkrywając, jak czytelnicy moich tekstów i słuchacze moich słów, mimo całej dobrej woli z ich strony, wcale nie biegną chyżo za tokiem moich myśli i dopatrują się w moich wywodach opinii, poglądów, idei, ocen, stanowisk, które w życiu by mi do głowy nie przyszły.
Rychło pojawiła się pokusa, aby winą za taki stan rzeczy obarczyć moich czytelników i słuchaczy. Uznać, że są nie tylko niedouczonymi półgłówkami, ale w niejednym przypadku, po prostu ludźmi złej woli, którzy świadomie przypisują mi myśli całkowicie obce mojej świadomości i sprzeczne z całym moim dotychczasowym przesłaniem do innych kierowanym.
W drugim albo trzecim roku kapłaństwa pełen zaangażowania wygłaszałem przemyślaną i dopracowaną, moim zdaniem, homilię dotyczącą pewnej dość trudnej kwestii naszej wiary. Po Mszy pod zakrystią czekała na mnie siedmioletnia dziewczynka, pod względem intelektualnym bardzo, ale to bardzo nad wiek rozwinięta. Zadała mi pytanie dotyczące poruszanego przeze mnie dopiero co na ambonie tematu. Wyjaśniłem, używając jednak znacznie prostszych sformułowań niż w homilii. "O, teraz rozumiem!" - zawołała dziewczynka. Lecz kiedy usatysfakcjonowany kolejnym sukcesem zacząłem się wewnętrznie prężyć, moja mała rozmówczyni zapytała: "Dlaczego nie powiedział ksiądz tego tak prosto i zrozumiale w kościele? Mama i tata też nie zrozumieli, bo najpierw ich pytałam". Nie odpowiedziałem jej, że wydawało mi się, iż o takich poważnych i trudnych kwestiach nie można mówić zbyt prosto, bo waga problemu domaga się języka o pewnym ciężarze. Inaczej słuchacze nie docenią znaczenia tematu. Wydawało mi się, że pewnych rzeczy w taki, a nie innym sposób mówić nie wypada, a może nawet nie należy.
Problem języka, którym mówimy w Kościele, nie jest niczym nowym. Zbierają się wokół tego zagadnienia co jakiś czas rozmaite gremia. W międzyczasie zderzamy się z rzeczywistością. Na przykład z koniecznością tłumaczenia, co jakiś hierarcha miał na myśli, gdy mówił to czy tamto. Okazuje się, że nie zmiany personalne są sposobem na rozwiązanie tego kłopotu. Obserwując, co się dzieje wokół niedawnego, nagłośnionego bardzo tego rodzaju przypadku, obawiam się, że zmierzamy do wylania dziecka z kąpielą. Tymczasem według mnie nauczka z tej (i wielu poprzednich podobnych "kościelnych" medialnych wpadek) powinna być dwojaka. Po pierwsze, reprezentanci Kościoła wypowiadający się publicznie do mediów, powinni się nauczyć, jak to robić także pod względem używanego języka. Język jest żywy i zabierając głos w różnych bardzo istotnych kwestiach trzeba mieć tego świadomość, aby maksymalnie ograniczyć możliwość nieporozumień i błędnych interpretacji przekazu. Po drugie, zwłaszcza tych najważniejszych wypowiadających się, powinni wspierać profesjonalni specjaliści, którzy błyskawicznie wyłapią ewentualne możliwości wpadek i zapobiegną im, na przykład, na etapie autoryzacji wywiadu.
Juliusz Słowacki w "Beniowskim" wyznał:
"Chodzi mi o to, aby język giętki
Powiedział wszystko, co pomyśli głowa".
Ja od lat na własny użytek dodaję do tego sformułowania jeszcze jedną linijkę:
"I żeby potem tego nie żałował".
Skomentuj artykuł