Ucieczka w ucieczkę - o odejściu o. Krzysztofowicza
Kiedy w poniedziałkowe wczesne popołudnie zamieszczałem na Facebooku link do informacji o odejściu z zakonu byłego przeora gdańskich dominikanów, właściwie bez komentarza poza zwyczajowym "Hmmm...", nie przypuszczałem, że rozpęta się pod nim wielka dyskusja. Dyskusja, która - przyznam - napełniła mnie smutkiem.
Zarówno ona, jak i jeszcze smutniejsza wymiana komentarzy o sprawie na profilach innych internatów, pokazała, jak bardzo wobec tego typu zdarzeń okazujemy się bezradni i tak naprawdę nie mamy o nich wiele do powiedzenia. Dlatego zwykle ograniczamy się do potępiania lub usprawiedliwiania (wprost lub w sposób zawoalowany). Czyli do czegoś, co w danej sytuacji, jeśli nie jest całkiem zbędne, to przynajmniej nie należy do potrzeb pierwszoplanowych.
Jednak o wiele głębszym smutkiem niż wspomniane internetowe dyskusje i wynikłe z nich konstatacje, napełniła mnie pożegnalna wypowiedź "popularnego gdańskiego dominikanina", (jak nazwał go jeden z katolickich portali), którą odsłuchałem w całości, nie ograniczając się tylko do fragmentów cytowanych przez jedną z gazet.
Jest to dla mnie (by użyć sformułowania innego dominikanina, o. Macieja Zięby, wypowiedzianego przed laty) wypowiedź porażająca.
Porażające dla mnie w pożegnalnym "kazaniu" byłego dominikanina nie jest to, że opowiada ono o dramacie człowieka, który przez ćwierć wieku prowadził życie, którego sensu w tej chwili nie widzi. Porażający nie jest również spokój, z jakim o tym mówi na forum publicznym.
Poraża mnie deklaracja mówiąca o Bogu, jako pustce. Taka deklaracja, w ustach kogoś, kto jeszcze tydzień wcześniej prowadził ludzi (miał prowadzić?) do Boga. Stwierdzenie, że patrzenie w stronę Boga oznacza konieczność odwrócenia się od ludzi, od życia, od miłości. Poraża mnie przyznanie się do ucieczki. Ucieczki w kapłaństwo przed życiem. Odwrócenie się od niego. Porażające jest w moich uszach określenie pracy duszpasterskiej jako "bezpiecznej". Stwierdzenie nieco ukryte, ale jednoznaczne, że wybór życia zakonnego był nie aktem odwagi, lecz tchórzostwa.
Dlaczego czuję się porażony?
Ponieważ to pożegnalne wystąpienie człowieka, który w zakonie spędził dwadzieścia pięć lat, który dla wielu był przewodnikiem duchowym, autorytetem, lubianym, chwalonym, nagradzanym, przypomniało mi mój tekst (opublikowany w "Przewodniku Katolickim") sprzed prawie dwóch lat, w którym nawoływałem do intensywniejszego niż dotąd przyglądania się motywacjom, które towarzyszom młodym ludziom wybierającym stan duchowny.
"W badaniu motywów kandydatów do kapłaństwa chodzi przede wszystkim o dwa aspekty. Po pierwsze, o rzetelną i uczciwą odpowiedź na pytanie: "Dlaczego?". Zarówno w odniesieniu do samego wstąpienia w progi seminaryjne czy zakonne, jak i w odniesieniu do wyboru konkretnego sposobu życia. Jest to pytanie kierujące uwagę w przeszłość kandydata do kapłaństwa lub zakonu. Po drugie, chodzi o odważne sformułowanie odpowiedzi na pytanie: "Po co?". To pytanie wybiegające w swej istocie daleko w przyszłość, to pytanie o cele, które człowiek wkraczający do seminarium lub przekraczający klasztorną furtę sobie stawia" - sugerowałem.
Formułowałem te uwagi po rozmowach zarówno z księżmi, jak i z kandydatami do kapłaństwa. Spisywałem je, chociaż tylko na poziomie publicystycznym, to jednak w głębokim przeświadczeniu, że jest w tej sferze na naszym polskim gruncie sporo niejasności i niedomówień.
Dziś myślę, że pytania o motywację trzeba zadawać nie tylko kandydatom do stanu duchownego i tym, którzy już w nim się znajdują. Dziś jestem przekonany, że pytania o motywację trzeba usilnie zadawać polskim katolikom. Bo coraz częściej dowiaduję się w rozmowach, że dla wielu z nich religia, religijność, Kościół, katolicyzm to ucieczka. Nie w ramiona kochającego Boga. Ucieczka w pustkę przed życiem, które wydaje im się za trudne, przed światem, który wydaje im się niezrozumiały, nieprzychylny i którego się boją. Ucieczka, która jest celem samym w sobie. Ucieczka w ucieczkę.
Skomentuj artykuł