W świecie skrajności. Dlaczego tak trudno o refleksję?
Można mieć zupełnie inne podejście do życia. Widzę jednak w świecie pewne przerysowania, skrajności i ludzi, którzy łykają to jak prawdę objawioną - jedyną, najprawdziwszą, niepodważalną. Czasem zakrawa to o fanatyzm. Czasem budzi mój uśmiech, czasem niesmak.
Kilka dni temu rozmawiałam ze znajomą o tym, jak wpływają na nas media społecznościowe. Przypomniała mi się wtedy pewna historia z marca 2020 roku, gdy w Polsce po raz pierwszy pojawiały się informacje o epidemii.
Mój syn wrócił ze szkoły smutny i nie chciał z nikim rozmawiać. Mówił tylko, że obiecał komuś dotrzymać tajemnicy. W końcu, po długiej rozmowie pękł. Opowiadał, że jego koleżanka płakała cały dzień, bo usłyszała w telewizji, że dzieci roznoszą koronawirusa, a ona kocha swoją babcię i nie chce jej zabić. To mną wstrząsnęło i pokazało, jak bardzo trzeba uważać na to, co oglądamy i mówimy przy dzieciach.
Jednak nie tylko dzieci są jak gąbki, które nasiąkają tym, co słyszą, oglądają i czytają.
Modlić można się na wiele sposobów, również muzyką. Jakiś czas żyłam w przekonaniu, że skoro nie mam choćby namiastki ciszy przy dzieciach, to muzyką będę się modlić. Było jednak gorzej i gorzej. Zobaczyłam z czasem, że zamiast szukać ciszy, która mnie karmiła, zakłóciłam ją dźwiękami. Stawałam się coraz bardziej rozdrażniona. Ta modlitwa nie była dla mnie, okazała się fast foodem, który może i jakiś czas zapychał poczucie braku modlitwy, ale szybko rozbolał po nim brzuch…
Od dawna nie mamy w domu telewizora. Widzę, że dzięki temu nie tracę czasu na bezrefleksyjne łapanie pikseli z ekranu. Ma to też dodatkowy plus - ograniczam to, co oglądam i jakie informacje do mnie docierają. Jakiś czas temu zauważyłam jednak, że gdy jestem zmęczona albo słabsza psychicznie, potrafię bardzo długo przeglądać bezrefleksyjnie internet. Nigdy nie kończyło się to dla mnie dobrze. Tu trafił się filmik z wypadku, tam jakaś zbiórka na umierające dziecko, a jeszcze tam fragment jakiegoś reality show, którego poziom jest niższy, niż by można było sobie wyobrazić. Mój mózg przetwarzał to wszystko, umęczony tym, co go ściągało w dół.
Zaglądam na Instagram, a tam kobieta, która nazywa siebie prawdziwą katoliczką. Wchodzę ciekawa. Czytam opis, gdy chora i ledwo stojąca na nogach poszła z jednym dzieckiem jeździć na rowerze, później drugiemu czytała cały wieczór. Opowiada o tym jako o swojej zasłudze, pokonywaniu samej siebie. Inna nagrywa filmiki z informacjami jak długą spódnicę należy nosić, bo któryś tam papież wypowiedział się o tym wprost. Jeszcze inna opowiada o tym, że zarwała noc, by robić przetwory, bo to jej zadanie jako matki. Czytam i myślę: „O mamo! Ja już wolę iść po dżem do sklepu, niż cały dzień chodzić nieprzytomna!”. Patrzę na to, jako na pewien egzotyk. Do czasu, gdy zaczynam czytać komentarze. Tam wiele kobiet dziękuje za wzór cnót i inspirację. Długo otrzepuję się z szoku.
Można mieć zupełnie inne podejście do życia, to fakt. Widzę jednak w świecie pewne przerysowania, skrajności i ludzi, którzy łykają to jak prawdę objawioną - jedyną, najprawdziwszą, niepodważalną. Czasem zakrawa to o fanatyzm. Czasem budzi mój uśmiech, czasem niesmak (jak swego czasu bilbordy z zakrwawionymi dłońmi z dopiskiem, że przyjmując Komunię na rękę, dokonuje się profanacji). Zawsze w takich momentach zastanawiam się, dlaczego tak trudno o głębszą refleksję. Jak długo trzeba karmić się takimi treściami, by nie widzieć już innej opcji? Dlaczego w pewnym momencie przestały one budzić jakikolwiek niepokój?
Znajoma powiedziała do mnie ostatnio, że mózg jest jak szuflada. Co do niej wkładasz, to i wyjmujesz. Widzę to też mocno w moim życiu duchowym, choć niestety często po fakcie, gdy coś lub ktoś zaczyna drażnić mnie „bez powodu”.
Lubię czytać dobre książki, a tych na rynku wydawniczym nie brakuje. Szukam takich lektur, które wpłyną pozytywnie na moją duchowość, więc ważne jest dla mnie nie tylko wydawnictwo, ale i imprimatur.
Mam kilka ulubionych twórców internetowych, którzy mobilizują mnie do działania, bez wpędzania w nadmierne poczucie winy, gdy na inspiracji się kończy.
Szukam wokół siebie ludzi, którzy zamiast obgadywać innych, opowiadają o swoich doświadczeniach, a ich obecność wpływa na mnie jak lekki powiew wiatru w upalny dzień.
Patrzę na siebie i staram się żyć tak, by być inspiracją dla otoczenia. Z pustego nie naleję. To co dam innym, jest tym, co sama wcześniej spożyję - w jakikolwiek sposób. Na co wczoraj poświęciłam wolny czas? Czy to zaspokoiło moje głębokie potrzeby, czy było tylko chwilowym zapychaczem? Dało pokój czy go zabrało? Pokazało piękno czy brzydotę?
Warto się czasem zatrzymać i spojrzeć na to, czemu pozwalam wejść do swojego serca. Mamy je tylko jedno, nie warto go zaśmiecać.
Skomentuj artykuł