Zawierzenie się Maryi, to mówienie Bogu "tak"
Zaczął się maj, który wielu kojarzy się z pieśniami pod kapliczką, Litanią Loretańską i zapachem starego kościoła. W tym wszystkim mamy Maryję i naszą polską pobożność, która ma wskazywać do Niej drogę. Wielu narzeka, że to relikt przeszłości, że teraz młodzi już pod kapliczkami nie stają, ale podchodzę do takich słów z dużym uśmiechem, zachęcając "to może ty stań, ktoś na pewno się przyłączy". Może to wcale nie jest taki relikt jak nam się wydaje?
Owszem, wielu śmieje się ze starszych pań modlących się w kościołach, nazywa ich złośliwie moherowymi beretami czy dewotami. Ci uważający się za bardziej oczytanych i wszystkowiedzących sugerują jakoby te panie nie były chrześcijankami, bo z Maryi zrobiły sobie bóstwo. Kiedy patrzę na ludzi o prostej, również maryjnej pobożności, mam wrażenie zupełnie odwrotne. Ich oddanie, zaufanie i poświęcenie jest wzorem do naśladowania. Wierzę, że wytrwała modlitwa seniorów odmieniła wiele serc, choć może dziś jeszcze tego nie widzimy. Uważam również, że ludzie stający przy kapliczkach są dla Kościoła skarbem, nie powodem do kpin.
Mamy w Kościele różne pobożnościowe nadużycia, to fakt. Wielokrotnie słyszałam w swoim kierunku słowa, że gdybym odmówiła nowennę pompejańską w intencji niepełnosprawnego syna, toby cudownie ozdrowiał, bo przecież pompejanka to taka skuteczna modlitwa. Inni zalecają wizytę u charyzmatyków; jeszcze inni uważają, że tylko święte oleje z Libanu mogą nam pomóc; niektórzy twierdzą, że wystarczy, że jako matka stanę nad dzieckiem i w Imieniu Jezus nakażę chorobie wyjść i to się stanie. Wiem, wiem. Wielu z czytelników mogło nagle podskoczyć ciśnienie, ale prawda jest taka, że każda pobożność ma nas prowadzić do relacji z Bogiem, a nie do przekupywania Jezusa, Maryi czy świętych - żeby nam coś natychmiast załatwili, koniecznie kropka w kropkę po naszej myśli. Jeśli odmawiamy nowennę pompejańską w intencji uratowania swojego małżeństwa, a od lat nie byliśmy u spowiedzi, powinna się zapalić czerwona lampka. Gdy odmawiamy litanię za litanią, a nie traktujemy Mszy świętej jak szczytu życia chrześcijańskiego, to dochodzi tutaj do ogromnej pomyłki.
Po co nam więc mnożenie praktyk i cała majowa pobożność? Maryja nigdy nie zatrzymywała na sobie. Z Pisma Świętego wiemy, że zawsze wskazywała na Jezusa. Zdrowa relacja z Maryją będzie prowadzić do Jej Syna i nie musimy się obawiać, że pokochamy Ją "za mocno". To nie pobożność maryjna, litanie, odmawianie różańca i różne nabożeństwa są dla nas zagrożeniem, ale nasze patologiczne podejście, które mówi, że można sobie tymi praktykami coś "utargować".
Mamy w życiu potrzebę sacrum. Często nie zdając sobie z tego sprawy, zapychamy ją byle czym, z nadzieją, że tym razem nasycimy się do syta. Jednak nadal chodzimy głodni. Nabożeństwa majowe nie rozwiążą naszych codziennych problemów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ale wytrwała i szczera modlitwa może przynieść pokój serca i obudzić od dawna uśpioną wdzięczność za rzeczy najprostsze. Zawierzenie się Maryi brzmi dla niektórych jak oddanie się w ręce fikcyjnemu bóstwu, ale kto codziennie próbuje choć kilka słów zamienić z Matką Jezusa, ten pewnie wie, że zawierzenie to nie konkretne modlitwy, praktyki czy odwzorowanie schematu z książeczki do nabożeństwa, ale styl życia. To mówienie Bogu codziennego "tak", szczególnie w sytuacjach po ludzku nie do ogarnięcia. Czy da się to osiągnąć bez codziennego stawania w Bożej obecności, nawet bez słów? Nie wiem, wydaje mi się to mało prawdopodobne. Maryja chce nas prowadzić do Jezusa, ale czy my chcemy Jej zaufać, powierzać się, spotykać się z Nią? Nie tylko w maju, choć może warto wykorzystać ten czas, skoro kolejny raz jest nam dany…
Skomentuj artykuł