Kto jest największym problemem szkoły?
Choć głęboka intuicja wielu osób mówi, że dziecięce zachowanie nie do ogarnięcia to jest jedno wielkie, rozpaczliwe wołanie o pomoc – mamy wciąż w systemie edukacji drastycznie nieadekwatne metody i narzędzia do pomagania. Dlatego to dobrze, że od września w każdej placówce musi być zatrudniony psycholog. Boję się jednak, że to wcale nie wystarczy.
To wytarty frazes: „za moich czasów” – ale właśnie za moich szkolnych czasów wszyscy w klasie byliśmy mniej więcej pewni, czego oczekują od nas rodzice i czego nam nie wolno, a co wolno. I nie chodzi mi o ogólny stopień posłuszeństwa i rozwydrzenia – każdy miał kłopot z przestrzeganiem innych zasad, to jasne. Jedni mieli bardziej surowych rodziców, inni mniej, ale model wychowania był wszędzie podobny.
Teraz nie jest. I to jest problem, i to większy, niż nam się ciągle wydaje.
Jedną z przyczyn jest stopień rozwodów i poszerzająca się żarłocznie przestrzeń samotnego rodzicielstwa. To naprawdę mocno dotyka nasze społeczeństwo. Widzę, jak bardzo zmieniają podejście do życia te dzieciaki, których rodzice rozstają się, gdy one są jeszcze w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Są rozbite, ale starają trzymać się dzielnie; pochłania to ogrom ich energii. W środku duszą gniew, poczucie niesprawiedliwości, czasem zazdrość o tych, którzy wciąż mieszkają z kochającymi się mamą i tatą. Czasami żyją według podwójnych standardów: to, co można w domu mamy, jest zakazane w domu taty, to, co można w domu taty, mama uważa za przegięcie.
Widzę wpływ tego „wyścigu o miłość”, tych wszystkich rekompensat za rozdarcie, jakiego z winy rodziców doświadczyły, i przygniatający je ciężar samotnego rodzicielstwa, w którym chęć bycia za dwoje zderza się z podwójnym przytłoczeniem życiem. Często nie są dziećmi, tylko pseudo-partnerami, z dorosłym poczuciem odpowiedzialności i wolności w zupełnie niedorosłym wieku. I z buntem, wewnętrznym buntem, który jest nie do ogarnięcia ani przez dom, ani przez szkołę.
Znajomi nauczyciele mówią mi, że łatwo poznać, którego dziecka rodzice właśnie się rozwodzą. Widać, jak się zmienia. Jak po prostu nie ogarnia, zaczyna sprawiać rozmaite kłopoty, na wszelkie możliwe, niewerbalne sposoby domaga się pomocy i uwagi – a dostaje tylko coraz gorsze oceny i coraz surowsze kary, coraz częstsze rozmowy ze szkolnym psychologiem i coraz większe poczucie, że jest beznadziejne. Albo w drugą stronę – jak nagle robi się dorosłe, bierze na siebie ciężar, który trudno mu unieść, i dzielnie pokonuje w nim wyzwania, coraz bardziej wyczerpane i jednocześnie zdeterminowane, by nie zaliczyć porażki. Bo przecież wszystko jest dobrze, wszystko jest dobrze.
Tak, wiążę dramatycznie pogarszający się stan psychiczny dzieciaków z liczbą rozwodów, z tym lękiem, który się wkrada w ich serce nawet wtedy, gdy rodzice kochają się i mają się dobrze – bo skoro wszyscy koledzy, jeden po drugim przechodzą przez to samo, to na pewno czeka to i mnie. Tylko jeszcze nie dziś. Nie teraz. Kiedyś. Napięcie jest coraz większe, jak w thrillerze, w którym wiemy, że zbliża się niebezpieczeństwo, choć nawet jeszcze się nie pokazało.
Gdy się to wszystko połączy, okaże się, mamy w każdej przedszkolnej grupie i szkolnej klasie zestaw szalenie różnorodnych dzieci, które poza rokiem urodzenia, miłością do Minecrafta i niechęcią do prac domowych dzieli w zasadzie wszystko – od filmów, które oglądają, przez konta w portalach społecznościowych, które część z nich ma zdecydowanie o kilka lat za wcześnie (i nie jest to moja prywatna opinia, ale punkt regulaminu społecznościówek), aż po podejście do życia, które dziedziczą po mamie, tacie, babci. Najczęściej podejście objawia się w trzech zasadach: ukarać winnych, oddać mocniej, nie zgadzać się na najmniejsze niewygody.
Minął pierwszy tydzień września, czas zebrań, spotkań, rozmów i plotek. Wśród rodziców dominują trzy postawy: narzekanie, wysokie wymagania, rozczarowanie. Nasze dzieci to prawdopodobnie kolejna fala „płatków śniegu” – delikatnych stworzonek z wysokimi wymaganiami wobec świata, przekonanych o swojej wyjątkowości i wybitnie nie umiejących współpracować ze społeczeństwem dla dobra innego niż własne.
Gorzko. Ciężko. I nie wiadomo, gdzie szukać rozwiązań i jakich. Co gorsza – nie jest tak, że rodzice, nauczyciele i dzieci mają wszystko gdzieś. Wręcz przeciwnie: przede wszystkim dorośli starają się, jak tylko mogą, by było dobrze; problem w tym, że to „dobrze” jest u każdego inaczej zdefiniowane, a metody osiągania często nieskuteczne albo zwyczajnie złe. Nie ze złej woli. Z braków. Rozmaitych i często nieuświadomionych.
A najcięższe jest to, że na pytanie, kto jest największym problemem szkoły, większość odpowiada: te nieznośnie dzieciaki, których nie da się w żaden sposób okiełznać, które mają wszystko gdzieś, na niczym im nie zależy, nie da się ich ani skłonić, ani zmusić do przestrzegania zasad, do działania w grupie, do tego, żeby nie rozwalały każdej lekcji, na którą raczą przyjść. Wszyscy wydają się być przeciwko nim: nauczyciele, rodzice, rówieśnicy. To odruchowe, najprostsze - i niesprawiedliwe.
Co się dzieje w klasie, w której jest kilkoro takich dzieciaków? Albo pojawia się presja i wyraźna sugestia, że są tu niemile widziane, albo pozostałe dzieci zaczynają uciekać z grupy czy klasy, przenoszą się do innych placówek. Ani jedno, ani drugie nie jest rozwiązaniem problemu, raczej zamiataniem go pod dywan.
I choć głęboka intuicja wielu osób mówi, że takie zachowanie nie do ogarnięcia to jest jedno wielkie, rozpaczliwe wołanie o pomoc – mamy wciąż w systemie edukacji drastycznie nieadekwatne metody i narzędzia do pomagania. Dlatego to dobrze, że od września w każdej placówce musi być zatrudniony psycholog. Boję się jednak, że to wcale nie wystarczy. Że musimy natychmiast znaleźć inne rozwiązania, które będą uwzględniać otchłań rozpaczy ukrytą w sercach dzieciaków, pochłaniającą ich po malutkim kawałku, aż do momentu, w którym będzie za późno i wszyscy będą pytać: ale jak do tego mogło dojść?
Skomentuj artykuł