Lekarstwo na poczucie bezsensu i rozczarowanie świętami
Świat jest teraz bardzo poszukujący – i wbrew pozorom są to poszukiwania duchowe: mnożą się szkoły jogi i uważności, popularność bardzo zyskują praktyki medytacyjne pomagające odnaleźć spokój i sens życia. Równocześnie z całą mocą uderzają: poczucie bezsensu, depresja, osamotnienie, zagubienie we własnej tożsamości, poranienie kompletnym brakiem granic. Lekarstwem na to jest... Boże Narodzenie.
Ze świąt robi się w mediach festiwal problemów.
Ze świąt robi się w mediach festiwal problemów. Nagłówki bombardują mnie przez adwentowe tygodnie informacjami, że piernik całe życie robiłam źle, a wigilia to czas, w którym trzeba na siebie uważać, bo wszędzie czyhają na mnie toksyczne relacje. Redaktorzy tekstów półpsychologicznych radzą mi spędzić święta z psem, samotnie albo w lesie, by zadbać o siebie, choć nikogo o takie rady nie proszę. Minimaliści zachęcają do rezygnacji z konsumpcjonizmu, ludzie zajarani zero waste pokazują poświąteczne śmieci i tony plastiku, które wyrzucamy niemal tuż o tym, jak je odpakowaliśmy. Mnożą się historie już nie o myciu okien, ale o wrednych teściowych, niefajnych szwagierkach i stawiających na swoim matkach, które swoimi oczekiwaniami, brakiem taktu i wymaganiami finansowymi rujnują biednym bohaterkom listów do redakcji święta.
Pomijając fakt, że bardzo podejrzliwie podchodzę do działu listów do redakcji – tak łatwo je zmyślić w klimacie linii programowej redakcji! – zastanawiam się, jak trudno jest być człowiekiem, któremu w świętach chodzi tylko o jedzenie, odpoczynek, względnie jakieś miłe spotkanie z rodziną czy jakiś fajny prezent. Bo gdy się jest takim człowiekiem, to wszystko jest fajnie, gdy życie dobrze się układa. Ale święta w czasach drożejącego masła i czekolady (które przecież tylko otwierają inflacyjny sprint o palmę pierwszeństwa w statystykach drożenia), w czasach nadmiaru obowiązków i niekończących się list spraw do załatwienia i w czasach społecznych, pogłębiających się trudności w relacjach (bo nam to psuje komunikacja przez sieć) i ogólnego osamotnienia są czymś tak bardzo wymagającym, że naprawdę lepiej je odpuścić. A nawet nie wspomniałam o zdrowiu…
Szukanie na siłę "magii świąt" może wpędzić w niezłą chandrę
Gdy życie jest trudne, powodów do stresu jest mnóstwo, zdrowia nie ma, a relacje z bliskimi pozostawiają wiele do życzenia – szukanie na siłę „magii świąt” i tej „wyjątkowej atmosfery” może najtwardszego zawodnika wpędzić w niezłą chandrę. Bo tego często znaleźć się po prostu nie da.
Szłam dziś rano z dzieckiem do szkoły i na sąsiednim osiedlu minęłam młodego faceta z plastikową reklamówką, rozmawiającego z drugim młodym facetem, mocno zaniedbanym parkującym przy chodniku brudny dziecięcy wózek obwieszony siatami.
- A w święta będziesz miał co zjeść? Ja nie, to ja ci coś wyniosę – mówił ten pierwszy.
Obu odlegle kojarzę z twarzy: ten drugi do pewnego czasu wcale nie był człowiekiem ulicy. Nie wiem, co i kiedy się stało. Wiem, że ktoś z dawnego życia jeszcze się o niego troszczy tak, jak może.
I myślę sobie, że to jest właśnie sytuacja katolików w świecie. Zwłaszcza w czasie świąt.
To my na swój mały i niepozorny sposób zauważamy nędzarzy, którzy odeszli z domu Ojca i żyją w nieszczęściu. Widzimy ich każdego dnia, choć czasem trudno dostrzec ich nędzę i pogubienie pod warstwami dostatku, zadbania, wywalczonego zdrowia, wspaniałych pasji, zagranicznych wakacji, świetnych biznesów, życiowych osiągnięć. Nędza ducha przypudrowana sukcesem dalej jest jednak nędzą ducha. I czasem boli o wiele bardziej niż wszystkie inne nędze.
Za "świąteczną atmosferą" kryje się ciężka harówa i dużo pieniędzy
Ostatnie statystyki mówią, że dla niecałej połowy (37 proc.) Polaków Wigilia i Boże Narodzenie mają wymiar religijny. Dla innych to rodzinne, grudniowe święta z prezentami i uroczystą kolacją. Niedookreślone, z wieloma napompowanymi przez świąteczne reklamy oczekiwaniami. I często rozczarowujące, bo ludzie spotkani przy stole raczej sprawili przykrość, niż dodali radości. Bo wygenerowanie „magii świąt” wymaga ciężkiej harówy i poważnych nakładów finansowych.
Przychodzi mi na myśl skrajne porównanie: obozowe wigilie w koszmarnych warunkach, gdy do jedzenia były schowane okruchy poprzednich marnych posiłków, gdy nie było pewności, że się dożyje jutra, gdy nic zewnętrznego nie przypominało o tym, że są święta – poza głębokim przekonaniem, że Bóg naprawdę przychodzi, że jest z każdym w każdych warunkach, jeśli tylko nie przegapi się Jego obecności albo nie uzna jej za zbędną. Dlaczego tamci ludzie w nieludzkich warunkach potrafili bardzo głęboko i uroczyście przeżywać radość z Bożego Narodzenia, a ludzie teraz, mając w porównaniu do nich wszystko, często nie potrafią?
Dlaczego dajemy się odzierać z poczucia sensu?
Myślę – i to myślenie bardzo niepopularne – że jest jeden główny i poważny powód: dają się oszukiwać mrzonkom lewicowej ideologii, tej tak bardzo u nas walczącej z wartościami, którymi żyją katolicy. Tak, wiem, jak to brzmi, ale mówię to z pełną odpowiedzialnością. Wystarczy bowiem poczytać trochę badań naukowych i statystyk. Głównym założeniem lewicowych pomysłów jest wolność rozumiana jako brak granic w osobistych wyborach i nadawanie osobistym przekonaniom rangi prawdy. Nie chcę twierdzić, że wszyscy, którzy przyjęli lewicowe wartości, żyją nieszczęśliwie, ale jest bardzo wiele dowodów na to, że ludzie wierzący, dla których Bóg jest wartością, są w życiu szczęśliwsi, bardziej sprawczy, bardziej spójni i żyją głębiej i radośniej. Mają też lepsze relacje i są mistrzami budowania długoletnich, mocnych i szczęśliwych związków. Potrafią wybaczać, są wierni swoim zasadom i bez rozgłosu troszczą się o innych. Mają niższy poziom stresu, wyższy poziom zadowolenia z życia niezależnie od niesprzyjających okoliczności i więcej miłości do siebie i do świata. Są hojni, mają zaufanie do przyszłości i cechuje ich życiowy spokój. Mało tego po tej innej w wartościach stronie.
Świat jest teraz bardzo poszukujący – i wbrew pozorom są to poszukiwania duchowe: mnożą się szkoły jogi i uważności, popularność bardzo zyskują praktyki medytacyjne pomagające odnaleźć spokój i sens życia. Równocześnie z całą mocą uderzają: poczucie bezsensu, depresja, osamotnienie, zagubienie we własnej tożsamości, poranienie kompletnym brakiem granic. Nie da się nie dostrzec, czyje mrzonki, sprzedawane na każdym rogu świata i napędzane przez tych, którzy we wszystkich ludzkich nieszczęściach widzą ogromne możliwości zarobku, wpuszczają ludzi w ten kanał. I nie da się nie dostrzec, jak wielka jest obawa przed tym, że ktoś odkryje prawdziwe oblicze chrześcijaństwa, a nie karykaturę przyszykowaną pod media. Bo wtedy człowiek może się wydrzeć ze wszystkich pułapek rozpaczy, odnaleźć szczęście i być wolny. Ten ruch w dobrą stronę już się zaczyna: widać go w Stanach, gdzie sprzedaż Biblii z roku na rok wzrosła o 22 procent. Dla porównania: sprzedaż innych książek o 1 procent. Przyczyna? Ludzie szukają tego, co naprawdę zmieni ich życie na lepsze. I odkrywają to w Piśmie Świętym.
Boże Narodzenie to o wiele więcej niż rodzinne spotkanie
Dlatego te święta, które przed nami, są tak ważne i nie można ich sprowadzać do miłego wieczornego obiadu w dobrej atmosferze i z wyjątkowymi potrawami, do rodzinnego spotkania, do obdarowywania się prezentami, do bycia razem - choć to wszystko jest dobre i potrzebne. Bo Boże Narodzenie jest po to, żeby przypomnieć całemu światu, że jest nadzieja. Że w żadnym problemie nie jesteśmy pozostawieni sami sobie – choć możemy zażyczyć sobie niezależności i mierzyć się z trudnościami na własną rękę. Że jest Bóg, który nie wpada z całym majestatem, grozą i oślepiającą chwałą, by przerażonych rzucić nas na kolana – ale zjawia się jako mały i rozczulający człowiek, by potem stać się dorosłym człowiekiem pełnym miłości. Takim, który ze swoją uważnością i współczuciem zatrzymuje się gdzieś koło naszego życia, żeby sprawdzić, czy zostanie zaproszony.
On się nie narzuca, nie ciśnie, nie krzyczy, nie żąda, nie kpi, nie wyśmiewa, nie mija obojętnie. Po prostu spotyka tych, co odeszli z domu Ojca, widzi ich bezradność, samotność, przygnębienie, pogubienie i brak nadziei i pyta:
- Hej, co mogę dla ciebie zrobić? Wynieść ci coś do zjedzenia? A może potrzebujesz czegoś innego? Przyjdź do mnie. Mam wszystko, czego szukałeś i czego nie znalazłeś, i co cię doprowadziło tu, gdzie jesteś. Jeśli jest źle, mogę to zmienić. Wszystko jest możliwe. Po to przyszedłem.
O to chodzi w Bożym Narodzeniu.
Skomentuj artykuł