Skąd się wziął Franciszek? Wydarzenie, które zdecydowało o życiu Jorge Bergoglia
Dziś 50. rocznica święceń kapłańskich Franciszka. Tajemnicę z przeszłości zdradziła jego siostra Maria Elena. "Niech pan czyta. To ważne" - mówiła, dzieląc się listem sprzed lat.
Tamtego razu w Argentynie spotkałem ich więcej.
Marcelo Ciaramellę, też księdza w Opcji na rzecz Ubogich, który zapewniał mnie, że nie ma dla niego tematów tabu, a gdy się zdziwiłem, to zaraz przypomniał, z jak konserwatywnego przybywam kraju. Stwierdził, że interesuje go myślenie, prawda, wysłuchanie wszystkich. Tak przecież robił Jezus. I nawet tutaj w Argentynie - mówił mi Ciaramella - gdyby Jezus nagle pojawił się w tej dzielnicy, pewnie też niejeden by go zapytał: "Hej, koleś, z kim ty się zadajesz?".
Kolejnym był Luis Emilio Sánchez, legenda Ruchu Księży Trzeciego Świata, który zasłynął z protestów przeciw prawicowej dyktaturze, potem ze wspierania prostytutek i osób transpłciowych, dla których odprawiał msze w czerwonej dzielnicy w Constitución, a kiedy obchodził sześćdziesięciolecie kapłaństwa, Bergoglio podszedł do niego i powiedział: "Luis, dziękuję ci za wszystko, co robisz dla biednych" (Sánchez zmarł rok po naszym spotkaniu).
Mały Jorge Mario Bergoglio w okresie szkolnym (ok 1948 r.), czwarty od lewej w środkowym rzędzie
Spotkałem Facundo Berrettę Laurię - z brodą, w lenonkach i berecie jakby zdjętym z Che Guevary - który ma w nosie, gdy ktoś nazywa go komunistą. Mieszka w slumsie numer 21-24, bo slumsy w Buenos Aires zazwyczaj się numeruje, a nie nazywa.
Poznałem wreszcie młodego i skromnego Damiana Reynoso z Ciudad Oculta, slumsu nazywanego "Ukrytym Miastem", który uważa, że w pomaganiu biednym to, czy chodzą do kościoła, nie ma większego znaczenia: - Wiara to nie tylko bycie w niedzielę na mszy, jeśli kobieta dba o dziecko i potrzebuje pomocy, to trzeba jej pomóc, bo tutaj w slumsie życie i wiara łączą się ze sobą.
Dwóch ostatnich należy do drużyny curas de las villas, księży ze slumsów, powołanych przez arcybiskupa Jorge Bergoglia rycerzy do zadań specjalnych, wysłanych do najbiedniejszych miejsc miasta, by pomagali ubogim, negocjowali z władzą i domagali się zmian.
*
W Buenos Aires spotkałem kogoś jeszcze:
Maria Elena Bergoglio, najmłodsza i jedyna z żyjącego jeszcze rodzeństwa Jorge, pokazuje rodzinne zdjęcia. Pierwsze, z lat czterdziestych, to pamiątka Pierwszej Komunii. Jorge, starszy od niej o jedenaście lat, i nieco młodszy od niego Oscar cali na biało: w marynarkach, krótkich spodenkach i eleganckich bucikach, z przedziałkami na prawą stronę. Na drugim Jorge już po święceniach kapłańskich, mama Regina, ojciec Mario. Na kolejnym - cała rodzina: rodzice, babcia Rosa, dziadek Juan, siostry - Maria Elena i Marta, i bracia - Alberto i Oscar. Jorge w sutannie stoi pośrodku. W pogodne kwietniowe popołudnie spędzam u siostry papieża ponad dwie godziny, a po kolejnej godzinie wracam z właśnie wydaną książką "El Jesuita" i jeszcze chwilę rozmawiamy o jej bracie. Maria Elena Bergoglio mieszka teraz w dawno nieremontowanym domu w Ituzaingó na przedmieściach Buenos. Ma sześćdziesiąt pięć lat i na pewno nie robi zakupów w eleganckich sklepach przy rynku. Siwe włosy zaczesane do tyłu, niemodny różowy sweter, na parapecie wysuszona roślina.
- Pancho, Iris! - pokrzykuje na psy. Ma ich cztery.
Przynosi mi wodę w musztardówce, pali papierosa i co chwila kaszle. Jorge, jej syn, przygotowuje kanapki. Maria Elena jest rozwiedziona. Twierdzi, że brat bardzo ją wspierał, kiedy rozchodziła się z mężem. Była urzędniczką, katechetką, a teraz gospodynią domową.
- Dzieciństwo? Mieliśmy bardzo szczęśliwe - uważa. - Co niedziela szliśmy razem do kościoła, bo rodzina była religijna. Mama nie pozwalała nam rozmawiać po włosku. Chciała, byśmy idealnie mówili po hiszpańsku. Ale babcia Rosa uczyła nas trochę przywiezionej z Piemontu mowy. Uczyła nas też swoich wierszy.
Maria Elena trochę się wzbrania, ale na moją prośbę recytuje po włosku jeden z nich: o mamie, tacie, Jezusie i szczęściu.
Gdy Jorge oznajmił, że chce zostać księdzem, ojciec ucieszył się, a matka przez kilka lat nie mogła się z tym pogodzić. Z początku nie chciała nawet odwiedzić go w seminarium.
Maria Elena pokazuje listy od starszego brata. Wśród nich jeden wysłany do nastolatki z nowicjatu w Santiago de Chile ponad pół wieku temu.
- Niech pan czyta - mówi. - To ważne.
Rok 1960, Jorge pisze: "Uczę tutaj religii w trzeciej i czwartej klasie. Te dzieci są takie biedne, niektóre nie mają nawet butów. Często nie mają co jeść, a zimą marzną. Nie zdajesz sobie sprawy, jak to jest, bo zawsze miałaś czym napełnić żołądek, a kiedy było ci zimno, siadałaś przy piecyku. Piszę ci to, żebyś zdawała sobie z tego sprawę. Bo kiedy ty się cieszysz, wiele dzieci płacze. Kiedy siadasz do stołu, inne dzieci nie mają nawet kawałka chleba, a kiedy pada i jest zimno, mieszkają w barakach i nawet nie mają czym się okryć. Powiedziała mi jedna staruszka: »Ojczulku, gdybym zdobyła jakiś koc, jak dobrze by mi się wtedy żyło, bo teraz całą noc marznę«. A najgorsze jest to, że oni nie znają Jezusa. Nie znają, bo nie ma kto im o nim powiedzieć. Rozumiesz teraz, dlaczego uważam, że na świecie brakuje świętych?".
- To chyba tam, w Chile - mówi mi siostra papieża - zaczął być tak wrażliwy na potrzeby biednych.
*
Jorge Bergoglio stanął na czele Kościoła katolickiego w marcu 2013 roku. Natychmiast po wyborze jego przyjaciel brazylijski kardynał Cláudio Hummes powiedział mu: "Nie zapominaj o ubogich". Argentyńczyk przybrał imię Franciszek, a ja krótko po konklawe wyruszyłem do Argentyny. (…)
Mijały lata, a ja coraz częściej zastanawiałem się, dokąd ten papież zmierza. To wtedy, za namową Karoliny i Pawła, redaktorów wydawnictwa, dla którego wcześniej napisałem dwie książki, przeprosiłem się z moim starym, nieco podziurawionym plecakiem, który towarzyszył mi w Argentynie. Przez kilka lat leżał i kurzył się w szafie, a oni docinali mi, że z walizką na kółkach mi nie do twarzy. Poza tym walizka w takiej podróży byłaby zupełnie bezużyteczna. Trudno byłoby z nią wędrować po wzgórzach kwitnącego Libanu, dotrzeć do wioski Munduruku w Amazonii lub osad targanych cyklonami w delcie birmańskiej rzeki Irawadi. Odkurzenie starego plecaka, by ruszyć w świat w poszukiwaniu Kościoła, o którym mówi Franciszek, miało doprowadzić do fantastycznej przygody.
W różne miejsca globu pojechałem, by go zrozumieć. Podczas kolejnych podróży miałem się przekonać, że papieża z Argentyny wymyślił kardynał tak przychylny gejom, że zgodził się, by w Londynie założyli własne duszpasterstwo. Że w kraju naszych sąsiadów - uważanym za arcyateistów - są ludzie, których wiary nie załamie wieloletnia odsiadka, nawet kłody rzucane pod nogi przez Watykan. Że są na świecie miejsca - jak odległe zakątki Brazylii - gdzie nabożeństwa w kościele odprawiają żonaci mężczyźni, a nawet kobiety. Że libański chrześcijanin wyciągnął rękę do muzułmanów, bo postanowił zostać bojownikiem Chrystusa. Że pośród islamskich terrorystów chodzi afrykański ksiądz i opowiada im o Jezusie. Że na upalnych Karaibach w obronie wyznawców wudu wykorzystywanych przez chrześcijan staje leciwy jezuita. I wreszcie, że w dalekiej Azji, w jednym z najbiedniejszych zakątków świata, człowiek papieża Franciszka na bok odkłada wszystkie problemy, by krzyczeć w obronie Ziemi.
To fragment książki "Raban! O Kościele nie z tej ziemi" wydanej przez wydawnictwo Agora. Więcej znajdziesz tutaj.
Skomentuj artykuł